Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Ani "Dziennik" nie dotarł do aneksu, ani aneks do "Dziennika"

Treść

"Dziennik" dotarł do ciągle tajnego aneksu do raportu z likwidacji WSI - zapewniali przed kilkoma miesiącami dziennikarze gazety koncernu Axel Springer. Prasowe rewelacje wywołały burzę i zaowocowały nasileniem działań, które w znacznym stopniu sparaliżowały prace Komisji Weryfikacyjnej WSI. Jak się jednak okazuje, zapewnienia o "dotarciu" gazety do aneksu to wierutne kłamstwo. Przed dwoma dniami dziennikarka Anna Marszałek, szefowa działu śledczego "Dziennika", przyznała, że nawet fragmentów wspomnianego aneksu nie widziała, a całą publikację oparła na danych pozyskanych od informatorów. Cała sprawa, bliźniaczo podobna do zapoczątkowanej publikacjami Marszałek "afery Szeremietiewa", pozwala na zadanie pytania o rolę dziennikarzy w prowokacjach służb specjalnych. - W sytuacji, w której okazuje się, że sensacyjne publikacje o zawartości aneksu do raportu z likwidacji WSI oparte były nie na zdobytych dokumentach, ale wyłącznie niepotwierdzonych takimi dokumentami przekazach informatorów, pani redaktor Anna Marszałek, by ratować swoją wiarygodność, powinna zdecydować się na ujawnienie nazwisk owych informatorów - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" redaktor Wojciech Reszczyński, wicedyrektor Informacyjnej Agencji Radiowej Polskiego Radia, dziennikarz z wieloletnim doświadczeniem zawodowym. Sprawa aneksu do raportu wielokrotnie w ostatnich miesiącach pojawiała się na łamach "Dziennika". Zawsze w kontekście sensacyjnych informacji opartych na "przeciekach" i "ustaleniach" dziennikarzy tej gazety. I niemal zawsze w kontekście, który kompromitował Komisję Weryfikacyjną WSI oraz jej szefa Antoniego Macierewicza. Prawie zawsze też niemal natychmiast odzywali się politycy Platformy Obywatelskiej, eksperci od spraw służb specjalnych czy przedstawiciele organów wymiaru sprawiedliwości, którzy w oparciu o te publikacje stawiali tezy o łamaniu prawa przez Komisję lub nierzetelności prac "ludzi Macierewicza". Okazuje się jednak, że dziennikarze nie weryfikowali tez swoich publikacji poprzez konfrontację wiadomości uzyskanych od informatorów z dokumentami. Wystarczyły im gołosłowne zapewnienia ludzi, z którymi rozmawiali. Cała sprawa może więc budzić uzasadnione wątpliwości i pytanie o związki tychże informatorów ze służbami specjalnymi i ewentualną rolę, jaką specsłużby mogły odegrać, inspirując lub prowokując publikacje stawiające w złym świetle Komisję Weryfikacyjną WSI. A przede wszystkim o elementarną rzetelność dziennikarską publikacji dotyczących Komisji, jakie pojawiały się na łamach "Dziennika". Jak "Dziennik" twierdzi, że dotarł... 9 kwietnia br. "Dziennik" poinformował, że poznał treść aneksu do raportu z likwidacji WSI. Publikacja sugerowała, że dziennikarze zdobyli kopie aneksu raportu lub przynajmniej jego obszerne fragmenty. "Wnioski tajnego aneksu Macierewicza. Prezydent i trzech ministrów przed Trybunał" - ogłosił "Dziennik", a w publikacji można znaleźć m.in. tak istotne stwierdzenie: "(...) Ciągle tajny aneks do raportu z likwidacji WSI, do którego dotarł DZIENNIK, kończy konkluzja, że przed Trybunałem Stanu należy postawić czterech polityków (...)". Choć publikacja nie ujawniała żadnych informacji, które nie pojawiałyby się już wcześniej, choćby w wywiadach udzielanych przez członków Komisji, publikacja "Dziennika" wywołała burzę. Prokuratura deklarowała wszczęcie śledztwa, politycy, m.in. Donald Tusk, opierając się na publikacji gazety, obciążyli braci Kaczyńskich odpowiedzialnością za "szkody, jakie w służbach specjalnych wyrządził Macierewicz" (dziennik.pl 10.04.2008). Szczególnie zagrożony mógł poczuć się Bronisław Komorowski. Już wcześniej Komisja Weryfikacyjna WSI wezwała go na przesłuchanie, a jak przekonywał "Dziennik", został on w owym aneksie wymieniony jako osoba, która powinna stać przed Trybunałem Stanu. W publikacji "Dziennika" z 10 kwietnia dezawuowano twierdzenia Macierewicza, który wytykał, że publikacja gazety nie wskazuje, by ktokolwiek dotarł do aneksu, a informacje powielane przez "Dziennik" są już dawno znane i były umieszczone w pierwszym raporcie z weryfikacji WSI. "Macierewicz mija się z prawdą, sugerując, że podane przez nas fakty pochodzą z jawnego raportu. Dlaczego? Choć w pierwszym raporcie pojawiają się nazwiska szefów MON, to dopiero - jak ujawniliśmy - tajny aneks precyzuje, że powinni oni stanąć przed Trybunałem Stanu (...) - zapewniała red. Anna Marszałek (dziennik.pl 10.04 br. "Kaczyńscy odpowiadają za aneks WSI"). ...o znaczy, że nie dotarł Ponad trzy miesiące później, krytykowana za "aferę aneksową" w kontekście skandalicznych działań ABW wobec dziennikarza śledczego badającego przestępstwa WSI - Wojciecha Sumlińskiego, broniąc się ostro przed formułowanymi zarzutami bloggerów i internautów, komentując sprawę na prywatnym blogu Sylwestra Latkowskiego, Anna Marszałek, szefowa działu śledczego "Dziennika", przyznała, że nie widziała aneksu do raportu ani jego fragmentów, a jedynie słyszała o nim od osób, które przekonywały, że aneks znają. To wyłącznie ich informacje, niepodparte żadnymi dokumentami, wystarczyły do opublikowania "demaskatorskiego" materiału o rzekomej zawartości aneksu. (...) Po pierwsze, dotarliśmy do niektórych z tych osób. To prawda, że żadna z nich nie pokazała nam dokumentu, ale też ryzyko dla nich byłoby zbyt duże, bo zdobyły tę wiedzę nielegalnie - dokument jest przecież ciągle tajny. Jedna z tych osób twierdziła, że przeczytała tekst w formie elektronicznej, inna, że widziała wydruk, ale tylko przerzuciła całość, a przeczytała rozdział o sobie. (...) Twierdzenie, że żaden z informatorów nie pokazał dokumentu tylko ze względu na bezpieczeństwo osobiste, jest absurdalne - ryzyko kontaktów z dziennikarzem i rozmów o raporcie, gdyby owi informatorzy rzeczywiście znali jego tekst, samo z siebie jest bardzo duże - nie zwiększałoby go uwiarygodnienie poprzez okazanie choćby fragmentu dokumentu. - Twierdzenie, że "Dziennik" dotarł do aneksu i w takiej sytuacji przekonywanie, że jego treść jest taka, a nie inna, jest niedopuszczalne i nieuzasadnione - stanowczo wypowiada się Wojciech Reszczyński, wiceszef IAR. I nic dziwnego. Marszałek twierdzi, że wiarygodność informatorów weryfikowała, odpytując informatorów z treści i formy dokumentu: układu stron, rozdziałów itp. Tymczasem takie dane zdobyć nie było trudno, a układ i szerzej ogólna tematyka aneksu nie stanowi tajemnicy. Cała sprawa może budzić podejrzenia, że dziennikarze stali się uczestnikami gry służb, mającej na celu skompromitowanie Komisji Weryfikacyjnej WSI i osób z nią związanych. Wiadomo już, że istotną rolę w aferze aneksowej zakończonej rewizją w domach członków Komisji i działania wobec Wojciecha Sumlińskiego, dziennikarza zajmującego się działalnością służb specjalnych, odegrał Aleksander Lichocki, były pułkownik WSI. Wiadomo również, że wcześniej obracał się w środowisku dziennikarzy, puszczając "przecieki" na temat niewygodnych dla niektórych środowisk osób. - Służby specjalne są zbyt profesjonalne, by odpuścić tak istotną dla nich strefę, jaką są media. Odzyskanie wpływów w tej grupie jest dla nich szczególnie ważne po "latach smuty", jaką były dla nich rządy PiS - mówi Jan Pospieszalski, dziennikarz i publicysta, autor programu "Warto rozmawiać" w TVP. Wątpliwości budzi też zaskakujące podobieństwo afery aneksowej do wcześniejszej afery Szeremietiewa. Tam zatrzymano Zbigniewa Farmusa, którego próbowano zmusić do złożenia obciążających Romualda Szeremietiewa zeznań, tu rolę plastycznego świadka śledczy przewidzieli dla dziennikarza śledczego Wojciecha Sumlińskiego. Zarówno w sprawie afery Szeremietiewa, jak i "afery aneksowej" działania prokuratury poprzedziła publikacja Anny Marszałek. Oburzona takimi porównaniami w emocjonalnym komentarzu umieszczonym na blogu Latkowskiego dziennikarka zarzuca internautom i niektórym publicystom zawiść i szkalowanie. Ale porównania obu afer nie da się uniknąć, a zbieżność działań UOP wobec Farmusa z działaniami ABW wobec Sumlińskiego jest wręcz oczywista. - Wiarygodność Wojciecha Sumlińskiego i Anny Marszałek plasuje się na krańcowo różnych biegunach. Gdyby sprzedawali używane samochody, doskonale wiem, od której z tych osób bym auto kupił - komentuje Pospieszalski. Wojciech Wybranowski "Nasz Dziennik" 2008-08-12

Autor: wa