Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Antypolska dywersja na Kresach

Treść

Prawda o sowieckiej agresji na Polskę 17 września 1939 r. bardzo powoli przebija się do świadomości współczesnych Polaków. Ta rocznica zawsze była w cieniu tego, co wydarzyło się 1 września - datę wybuchu II wojny światowej czczono przecież wyłącznie w kontekście agresji niemieckiej. Agresja sowiecka przedstawiana zaś była jako "wkroczenie Armii Czerwonej" na jakąś zachodnią Białoruś i zachodnią Ukrainę, nie zaś na polskie Kresy Wschodnie. Echo tej propagandy pobrzmiewa w wielu kręgach po dziś dzień, mamy przecież liczne i przemożne kręgi historyków - propagandzistów, którzy robią wszystko, aby datę 17 września maksymalnie wyciszyć, a przy okazji zniszczyć etos Kresów. Tak uczynił w jednej ze swych prac Krzysztof Jasiewicz, pisząc o Kresach "tak zwane", dodając, że samo pojęcie jest pojęciem "imperialnym i mało eleganckim". Bardziej eleganckie są zatem nazwy sowieckie? Nie wolno było głośno mówić Do wojny na dwa fronty w 1939 roku Polska nie była przygotowana - takiej próbie nie sprostałoby zresztą żadne państwo w Europie. Teoretycznie broniły nas traktaty o nieagresji z zaborczymi sąsiadami (z Niemcami i Związkiem Sowieckim) oraz umowy sojusznicze z Wielką Brytanią i Francją. W praktyce okazały się one nic nie warte i nie ochroniły Polski przed agresją z dwóch stron, a pomoc ze strony sojuszników otrzymaliśmy tylko pozorną. O ile jeszcze wypowiedzenie wojny III Rzeszy przez Wielką Brytanię i Francję dawało nam jakieś złudzenia, to 17 września i agresja sowiecka były ciosem w plecy. W praktyce był to zaś IV rozbiór Polski. Agresja niemiecka, przebieg kampanii wojennej, zacięta obrona polskich pozycji doczekały się wielu opracowań i opisów. Jest to udokumentowane, wiedza o tym została przez kilkadziesiąt lat jakoś ugruntowana. Nie było na ogół przeszkód, aby urządzać wojenne cmentarze, upamiętniać miejsca bitew, uroczyście obchodzić kolejne rocznice. Ba, "ludowa władza" robiła to z charakterystyczną dla niej niezwykłą pompą i hałasem, aby zagłuszyć fakt, że istniał ścisły sojusz niemiecko-sowiecki, który zaowocował wspólną agresją. Agresja sowiecka była prawie całkowicie wyciszona. Pokazywano ją wyłącznie jako "wejście" Armii Czerwonej do Polski, aby "chronić" Białorusinów i Ukraińców (przed kim?). Sytuację ułatwiał fakt, że agresor sowiecki w 1941 r. stał się nagle naszym "aliantem" i ofiarą Hitlera. Ale tenże aliant zagarnął ponad połowę polskiego terytorium, po 1944 r. odzyskaliśmy z tego tylko niewielką część. W związku z tym wszelkie materialne ślady, cmentarze i miejsca pamięci znalazły się po stronie sowieckiej, a o agresji z tamtej strony nie wolno było głośno mówić. Z czasem uległa ona takiemu zapomnieniu, że trwała tylko w pamięci tych, którzy ją przeżyli bezpośrednio oraz ich rodzin. Dziś 17 września w młodych pokoleniach Polaków staje się mało znaczącą datą. Stalinowska propaganda święci więc swój triumf. Nam jednak nie wolno o tym zapomnieć. To był nóż w plecy Działania czysto wojskowe na froncie wschodnim są już jako tako znane, dzięki wysiłkom patriotycznej emigracji oraz badaniom krajowym po 1989 roku. Wiemy, że mimo nienormalnej sytuacji (wojna formalnie nie została ogłoszona przez Sowietów, strona polska też tego nie uczyniła) w wielu miejscach toczyły się normalne walki frontowe i lokalni dowódcy usiłowali na własną rękę organizować punkty oporu. Tragiczną sytuację pogarszał fakt, że władze państwowe (prezydent i rząd) oraz wojskowe (naczelny wódz) opuściły kraj. Pomijając polityczną i moralną ocenę tego faktu, należy wskazać na całkowitą dezorganizację dowodzenia i brak myśli przewodniej, co należało w tej sytuacji robić. Na froncie wschodnim część dowódców usiłowała zastosować dyrektywę naczelnego wodza, że z Sowietami "nie walczymy". Inni, widząc, co się wokół nich dzieje, podejmowali walki mimo beznadziejności położenia. Jednakże należy pamiętać, że wszystkie najważniejsze i najlepiej uzbrojone jednostki wojskowe od początku przeznaczone były do działań na froncie przeciw Niemcom. Polskiej granicy wschodniej miał wszak bronić przede wszystkim pakt o nieagresji. Na całej olbrzymiej długości frontu wschodniego - od granicy z Łotwą na północy aż po granicę z Rumunią na południu - Polska miała tylko jednostki Korpusu Obrony Pogranicza. Jednostki wojskowe gromadzone były na ogół z dala od granicy polsko-sowieckiej i służyły raczej jako miejsca formowania odwodów i jednostek zapasowych na front z Niemcami. Ich uzbrojenie było z reguły niewystarczające i słabsze. Dziś można szacować, że siły natychmiast zdolne do walki po stronie polskiej nie przekraczały na froncie wschodnim 100 tys. ludzi. Sowieci rzucili zaś 17 września armię sześciokrotnie liczniejszą, lepiej uzbrojoną i gotową do działań zaczepnych. Dysponowała ona porażającą liczbą 4700 czołgów i 3300 samolotów, czyli siłą dwukrotnie większą niż armia niemiecka w momencie agresji na Polskę! Wbrew początkowym przypuszczeniom nie napotkała ona zdecydowanego, jednolitego oporu. Zajmowanie polskiego terytorium uwarunkowane było zatem wyłącznie szybkością przemieszczania się sowieckich dywizji i pułków. Na obszarach zajmowanych przez Sowietów znajdowało się dużo jednostek w trakcie formowania. Ponadto zgodnie z apelami władz państwowych setki tysięcy mężczyzn, którzy nie otrzymali kart powołania do wojska (mobilizacja nie była bowiem pełna), udawały się na wschód, gdzie mieli otrzymać broń i mundury. Po 17 września rozpoczął się proces odwrotny - ucieczka przed Armią Czerwoną. W związku z tym panował ogromy chaos. "Z bolszewikami nie walczyć" Sowieci wzięli "do niewoli" łącznie około 250 tys. żołnierzy i oficerów, którym odmówiono jednak statusu jeńców wojennych. Propaganda sowiecka głosiła, że państwo polskie "rozpadło się", władze "uciekły" (a przecież w momencie agresji były jeszcze na polskim terytorium) i w związku z tym wszelkie traktaty stały się "niezobowiązujące". Olbrzymia większość żołnierzy nie brała udziału w walkach, dobrowolnie poddając się Sowietom, nie widząc szans na jakąkolwiek dalszą obronę, kierując się dyrektywą marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego z 17 września: "Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony lub próby rozbrojenia oddziałów. Zadanie Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami - bez zmian. Miasta, do których podejdą bolszewicy, powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do Węgier lub Rumunii". Tam zaś, gdzie trwała zacięta, heroiczna obrona (bohaterskie jednostki KOP, które wzięły na siebie impet pierwszego sowieckiego uderzenia, obrona Wilna, Grodna, działania Samodzielnej Grupy Operacyjnej "Polesie" i wielu innych oddziałów i doraźnych zgrupowań), z militarnego punku widzenia nie miała większego znaczenia. Sowieci mimo ponoszonych znacznych strat łamali polski opór, stosując bezwzględne metody i represje na wielką skalę. Popełniali przy tym jawnie zbrodnie wojenne, mordując na miejscu ujętych oficerów, żołnierzy i policjantów, a także przedstawicieli polskiej administracji cywilnej. Łącznie Armia Czerwona zamordowała w ten sposób kilka tysięcy ludzi. Sposób podbijania Polski niewiele się różnił od tego, co robili w zachodniej i centralnej Polsce Niemcy. Wspólny pień socjalizmu Już 22 września w zajętym przez Niemców Brześciu odbyła się wspólna defilada wojskowa pancernych jednostek niemieckich i sowieckich (pomimo że silny opór Polaków trwał nadal na obu frontach!), po czym miasto zostało przekazane Sowietom. Defiladę przyjmowali dowódcy wojsk pancernych - ze strony niemieckiej gen. Heinz Guderian, a ze strony sowieckiej - "kombryg" Siemion Mojsiejewicz Kriwoszein. Terytorium Polski zostało podzielone między sojuszników jeszcze przed 1 września (pakt Ribbentrop - Mołotow), ostatecznie po modyfikacjach ustalono nową linię graniczną na mocy układu z 28 września 1939 r., zawartego między Ribbentropem i Stalinem. Współpraca polityczna i wojskowa sowiecko-niemiecka w tym czasie nie była jednak epizodem. Po klęsce Niemiec w I wojnie światowej i zwycięstwie rewolucji komunistycznej w Rosji oba państwa szybko znalazły wspólny język. Łączyły ich podobne interesy i nienawiść do Wielkiej Brytanii i Francji oraz wspólne cele. Po dojściu Adolfa Hitlera do władzy w Niemczech w 1933 r. (co stało się przy pomocy Stalina, który przecież za głównego wroga uznał nie tyle nazistów, co... socjaldemokrację niemiecką!) między naszymi przyszłymi okupantami pojawiło się jeszcze jedno podobieństwo - ideologiczne. Nazizm nie był zaprzeczeniem komunizmu, wprost przeciwnie, miał z nim bardzo wiele cech wspólnych. Objawiało się to także w sferze symboliki (święto 1 Maja, czerwona flaga, socjalizm, wrogość do chrześcijaństwa), ale była to też totalna militaryzacja, kult państwa, kult wodza czy rządy monopartii. Wspólna była nienawiść do "kapitalistów" (co nie przeszkadzało obu stronom w ścisłej współpracy z tymi kręgami, o ile uznawano to za korzystne), kult "klasy robotniczej" i propagandowe dbanie o interesy "ludu pracującego". Podobne były eksperymenty społeczne przeprowadzane na niewyobrażalną przedtem skalę (państwowa "hodowla" dzieci, zdegradowana rola kobiet, całkowite podporządkowanie kultury i sztuki). Ponadto w obu ustrojach stosowane były straszliwe represje wobec "wrogów ludu". W ZSRS były gułagi, w III Rzeszy - obozy koncentracyjne. Rozwój niemieckiej broni pancernej czy lotnictwa dokonywał się na terytorium ZSRS, albowiem powersalskie Niemcy były w znacznej części rozbrojone i poddane kontroli zwycięskich aliantów. Konsekwencje podboju Polski były podobne ze strony obu agresorów - zarówno Niemcy, jak i Sowieci zastosowali na masową skalę wywózki ludności (eufemistycznie zwane "deportacjami"). Na porządku dziennym były aresztowania osób uznanych za element niepewny i przywódczy. Obie strony stosowały od początku egzekucje i eksterminację jako metodę pozbywania się warstwy przywódczej. Istniała wymiana informacji i współpraca sił policyjnych oraz tajnych służb: NKWD i gestapo. Należy wyraźnie podkreślić, że straty polskie w latach 1939-1941 po stronie okupanta sowieckiego były większe niż w analogicznym okresie po stronie okupanta niemieckiego! Czerwona "V Kolumna" Ale istnieje jeszcze jeden aspekt obu agresji i ich podobieństw. Nazistowskie Niemcy miały na naszym terytorium tzw. V Kolumnę złożoną z osób deklarujących przynależność do narodu niemieckiego oraz silnie związanych (formalnie lub nieformalnie) z partią Adolfa Hitlera, czyli NSDAP (Narodowo-Socjalistyczną Niemiecką Partią Pracy). Jej działalność jest w znacznym stopniu rozpoznana i udokumentowana, choć obecnie pojawiają się rewizjonistyczne próby umniejszenia jej roli, jak to miało miejsce np. kilka lat temu w sprawie Bydgoszczy (gdy jeden z post-PZPR-owskich profesorów usiłował od nowa wylansować skompromitowaną tezę hitlerowskiej propagandy o rzekomej "krwawej niedzieli"). Z drugiej strony również działała sowiecka "V Kolumna". O niej jednak wiemy dotychczas bardzo mało. Ta wiedza zawarta jest raczej w naukowych pracach (w tym w fundamentalnym dziele dr. Marka Wierzbickiego "Polacy i Białorusini w zaborze sowieckim", Warszawa 2000) i do szerszej opinii publicznej nie ma szans się przebić na skutek "braku zainteresowania" mass mediów. A było to zjawisko nie tylko bardzo rozległe (objęło bowiem całe terytorium Kresów Wschodnich) i dotkliwe w skutkach. Sowiecka "V Kolumna" działała niezwykle okrutnie i zadała społeczeństwu polskiemu bardzo dotkliwe straty. Szacuje się, że na skutek działalności skomunizowanych prosowieckich band terrorystycznych straciło życie od kilku do kilkunastu tysięcy żołnierzy WP, policjantów, urzędników państwowych, osadników wojskowych, ziemian, nauczycieli, działaczy politycznych. W obu przypadkach decydującą rolę pełnił czynnik narodowościowy. Niemcy formowali swą "V Kolumnę" ze sfanatyzowanych przedstawicieli mniejszości niemieckiej, Sowieci - z mniejszości żydowskiej, ukraińskiej i białoruskiej. To, co było dla nich wspólne, to chęć zniszczenia polskiej państwowości i wiernopoddańcza służba zewnętrznym mocodawcom. Działania prosowieckie na zapleczu frontu usiłuje się niekiedy przedstawiać jako spontaniczne wystąpienia lokalnej biedoty wykorzystującej zamęt i stan załamania się prawa i porządku po upadku struktur państwowych. Tak jednak nie było, mamy obecnie całkowitą pewność, że sowiecką dywersję wcześniej zaplanowano i przygotowano, i była ona ściśle kontrolowana przez NKWD. Mówi o tym choćby sprawozdanie dowódcy 6. armii sowieckiej, "komkora" Filipa Iwanowicza Golikowa (późniejszego szefa wywiadu wojskowego GRU i marszałka Związku Sowieckiego): "Sieć szpiegowska rozwinięta szeroko. Działalność agentury powiązania z działaniami pododdziałów dywersyjnych, zrzucanych z samolotów na spadochronach. Ich liczebność 10-12 ludzi. Uzbrojone w karabiny maszynowe i granaty ręczne. Napadają na tyły, sztaby i nieduże jednostki wojskowe". Kadry dywersyjne były więc przygotowywane na długo przed agresją spośród b. członków i sympatyków Komunistycznej Partii Polski (i jej przybudówek: Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy i Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi). Kierowali nimi doskonale przygotowani do tej roli funkcjonariusze sowieccy, a ich zadaniem była dezorganizacja polskiej państwowości na zapleczu frontu i likwidacja "polskiego stanu posiadania", przez co rozumiano urzędy, policję, osadnictwo wojskowe, ziemiaństwo, nauczycielstwo czy zwykłych obywateli, ale cieszących się lokalnym autorytetem i szacunkiem. Listy proskrypcyjne starannie przygotowywano zaś już kilka lat wcześniej i były one stale aktualizowane, zatem owe bandy terrorystyczne nie działały na ślepo. Ludobójcy w służbie okrutnej ideologii Trzeba pamiętać, że po 17 września zwolnieni zostali więźniowie kryminalni i polityczni, których masowo rekrutowano do owych bojówek jako element "socjalnie bliski". Byli to na ogół ludzie bez żadnych skrupułów, niezwykle podatni na sowiecką propagandę, którzy uzyskali możliwość "legalnych" grabieży. Morderstwa popełniane były z ogromnym okrucieństwem. Na przykład sparaliżowana hrabina Wołkowicka z Brzostowicy Małej (pow. grodzieński) wraz z grupą innych nieszczęśników została żywcem wrzucona do dołu z wapnem. We wsi Snitowo duchowny prawosławny Żurawlew za swe propolskie sympatie został ukrzyżowany. Wobec policjanta Stanisława Muchy oprawcy zastosowali jeszcze bardziej wymyślne tortury: rozpruli mu brzuch, a wnętrzności rozwiesili na drzewie. Mordercy niekiedy specjalnie mazali się krwią swych ofiar. Często zakopywano ludzi żywcem. Motywacja zbrodniarzy bardzo często nie nasuwała żadnych wątpliwości, o co im naprawdę chodziło. Michała Krasińskiego z majątku Bojary (gmina Indura) zamordowano wraz z zarządcą i ekonomem. Zarządca został oskarżony o... antysemityzm, hrabia Krasiński - o jego "utrzymywanie", zaś ekonom - o "wykonywanie ich poleceń"! Wszyscy trzej zostali ukamienowani. Na polskich Kresach Wschodnich popełniano takie mordy przez kilka, a nawet kilkanaście dni po wkroczeniu Armii Czerwonej, dopóki nie okrzepła władza sowiecka i nie wzięła tych spraw w swoje ręce. Zbrodniarze nie tylko nie ponieśli żadnej kary, ale sowicie ich wynagradzano i honorowano. Byli uczestnicy prosowieckich band dywersyjno-terrorystycznych jeszcze w latach 70. i 80. XX w. chwalili się w partyjnych życiorysach (w PZPR) swym uczestnictwem w tych aktach ludobójstwa. Całe Kresy pokryte zostały zbiorowymi mogiłami ofiar. Było to każdorazowo od kilku czy kilkunastu osób, ale zdarzały się zbiorowe mordy, w których ofiar było po kilkadziesiąt, a nawet kilkaset. Trudno byłoby znaleźć kresowe miasteczko, przez które nie przetoczyła się taka krwawa fala. Nikt nigdy nie poniósł za to żadnej odpowiedzialności. Próżno szukać jakiejkolwiek informacji lub choćby wzmianki na ten temat w podręcznikach szkolnych czy encyklopediach. Pamięć o tych zbrodniach trwa jeszcze w rodzinach ofiar, wśród mieszkańców tamtych ziem (i ich potomków). Jest jednak z roku na rok coraz słabsza. "Ramię w ramię" z nazistami Niekiedy te bojówki działały przejściowo także na ziemiach opanowanych przez wojska niemieckie. Nawet wówczas nie zaprzestawały swego zbrodniczego procederu, znajdując pomoc i opiekę nazistów. Bardzo wyraźna bliskość ideologiczna stanowiła tu dodatkowy atut. Tak było np. w Kobryniu. Jak podaje wspomniany dr Marek Wierzbicki, "17 września do oddziałów polskich dotarła zaskakująca informacja. Otóż niemieckie władze wojskowe Kobrynia porozumiały się wówczas z miejscowymi komunistami, w tym - rzecz paradoksalna - z Żydami, dostarczając im broni. W zamian za to komuniści rozpoczęli tworzenie oddziałów dywersyjnych do walki z wojskiem polskim. Nad miastem powiewały dwie flagi: jedna ze swastyką, druga czerwona. Sowiecko-niemiecka współpraca zaczynała nabierać rumieńców". Aby jednak utrudnić czynnikom "poprawnym politycznie", cenzurującym i ignorującym wszelkie tego typu informacje, przez uznanie ich za niewiarygodne i nieprawdopodobne, podajmy jeszcze jeden przykład. Tym razem pochodzący ze źródeł żydowskich. W miejscowości Luboml (na Wołyniu) Niemcy panowali zaledwie przez kilka dni: od 20 do 24 września. Już wcześniej, bo 18 września, po wycofaniu się oddziałów WP, w miasteczku powołany został z miejscowych Żydów i Ukraińców "komitet rewolucyjny" oraz oddział milicji. Aresztowano starostę, prokuratora, członków administracji, znaczniejszych obywateli. W ręce Niemców oddano schwytanych i rozbrojonych żołnierzy WP. We wspomnieniach opublikowanych w "księdze pamięci" Lubomla (memorial book) możemy przeczytać, że istniała tam "tymczasowa żydowsko-ukraińska rada miasta, która pracowała ramię w ramię z niemieckimi władzami wojskowymi przy rozbrajaniu pojmanych polskich żołnierzy". Nie było mowy o żadnych represjach niemieckich wobec członków komunistycznych bojówek: "podczas swej obecności w naszym mieście Niemcy zachowywali się jak normalne władze okupacyjne. Nie robili żadnej krzywdy Żydom". "Obezhołowienie" Konsekwencje sowieckiego najazdu na Polskę 17 września 1939 r. były straszliwe. Straty bezpośrednie oddziałów WP w walkach wyniosły kilka tysięcy zabitych i około 10 tys. rannych. W wyniku ludobójczych działań Armii Czerwonej i NKWD (rozstrzeliwanie jeńców, masowe egzekucje) śmierć poniosło również kilka tysięcy ludzi. Zbrodnie "czerwonej milicji" i band terrorystycznych to dalsze kilka, kilkanaście tysięcy ofiar. Później była eksterminacja ponad 20 tys. oficerów i policjantów w Katyniu, Miednoje koło Tweru i Piatichatkach koło Charkowa. Terror sowiecki w okresie pierwszej okupacji (1939-1941) to znowu dziesiątki tysięcy ofiar oraz setki tysięcy "deportowanych", z których znaczna część już nigdy nie wróciła. Od 22 czerwca 1941 r. podczas ewakuacji więzień NKWD zabito kilkadziesiąt tysięcy więźniów politycznych, których nie udało się Sowietom szybko ewakuować w głąb ZSRS. Było to "obezhołowienie" społeczeństwa polskiego, które współgrało z eksterminacją inteligencji i warstwy przywódczej pod okupacją niemiecką. Tak powstał grunt pod formowanie stalinowskiego "nowego człowieka" - którego dziś znamy pod pojęciem "homo sovieticus". W miejsce polskiej inteligencji, kadry wojskowej, naukowej, sądowniczej czy urzędniczej normalnego, europejskiego państwa, przyszły męty z Komunistycznej Partii Polski i jej przybudówek. Na prawie pół wieku to one (i ich potomstwo) objęły władzę w Polsce z nadania sowieckiego mocodawcy. Służyły mu wiernie, brutalnie tępiąc każdy przejaw oporu i sprzeciwu. To one dały kadry wszechwładnej bezpiece i Informacji Wojskowej, nomenklaturze partyjnej i państwowej w "Polsce Ludowej". Działały pod szyldem "Polskiej" Partii Robotniczej (później: "Polskiej" Zjednoczonej Partii Robotniczej), ale była to partia komunistyczna, występująca wbrew polskim interesom i polskim obywatelom, cały czas będąc na usługach i do dyspozycji Józefa Stalina i jego następców. Ich ideowi (i materialni - o czym nie należy nawet na chwilę zapominać) spadkobiercy działają w Polsce do dziś - pod kilkakrotnie zmienioną nazwą. Ale czy można zmienić mentalność członków partii komunistycznej (postkomunistycznej)? Czy można zmienić ich życiorysy i wieloletnie dokonania? Ci ludzie dokładnie od samego początku wiedzieli, czym jest komunizm i jaką zagładę niesie ten ustrój normalnemu społeczeństwu wychowanemu w systemie tradycyjnych wartości. Są bezpośrednio winni lub współwinni za to, co się w Polsce działo po 1944 roku. Założyciele i pierwsi działacze PPR w swym głównym trzonie wywodzili się wprost z KPP. Bardzo wielu z nich było przed wojną skazanych za działalność przeciwko suwerenności i niepodległości Polski, za akty terroru i pospolite zbrodnie. W 1939 roku przyjmowali dobrowolnie sowieckie obywatelstwo i zmuszali Polaków do udziału w "plebiscytach" za przyłączeniem Ziem Wschodnich do "zachodniej Ukrainy" i "zachodniej Białorusi". Zacieranie śladów Nie brakowało wśród nich członków "Czerwonych Milicji" (Gwardii Robotniczych, Komitetów Rewolucyjnych - "rewkomów", i struktur o podobnych nazwach, lecz tym samym zakresie popełnianych zbrodni). Niewielu z nich dożyło do dziś, choć są takie przypadki, i są to osoby, wobec których ich własne środowiska stwarzają atmosferę rzekomych "autorytetów moralnych". Trudno jednak znaleźć konkretne informacje o ich działalności po 17 września 1939 r. w ich obecnie sporządzanych życiorysach i opisach ich dokonań. Te "szczegóły" są dokładnie czyszczone, albowiem stosuje się metodę "lisiego ogona", czyli zacierania wszelkich kompromitujących śladów. Co gorsza, zabija się pamięć o ich ofiarach przez uporczywe przemilczanie i brak determinacji w rzetelnym dokumentowaniu i ściganiu kresowych zbrodni. Tu także działa ogłupiająca "gruba kreska". A są to przecież ofiary ludobójstwa, tyle że popełnionego nie przez nazistów, a przez komunistów. W świetle przytoczonych powyżej faktów czerwona flaga ze swastyką i czerwona flaga z sierpem i młotem to przecież dwie strony tego samego medalu. "Nasz Dziennik" 2008-09-16

Autor: wa