Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Chcę mieć poczucie, że dałam z siebie wszystko

Treść

Rozmowa z Moniką Pyrek, reprezentantką Polski w skoku o tyczce Jakich igrzysk spodziewa się Pani w Pekinie? - Przede wszystkim chciałabym, żeby były dla mnie radosne i żebym wyjechała z nich w dobrym nastroju i z dobrymi wspomnieniami. Za mną już dwa olimpijskie występy, w Pekinie będzie trzeci i jestem przekonana, że z różnych powodów - pogodowych, aklimatyzacyjnych - okaże się najtrudniejszy. Każdy gospodarz dokłada wszelkich starań, aby organizowane przez niego zawody były największe, najlepsze i jedyne w swoim rodzaju. Czym mogą zaskoczyć Chińczycy? - Na pewno rozmachem, patosem, spodziewam się ceremonii otwarcia z wielką pompą. Myślę, że organizacyjnie zawody wypadną dobrze, ale boję się, iż gospodarze mogą przesadzać z restrykcyjnym respektowaniem reguł i zasad. Ostre komendy, musztry, stanowczość, do których są przyzwyczajeni, innych mogą razić i doprowadzać do nieporozumień. Igrzyska to zawody wyjątkowe, wyjątkowy też jest stres, jaki podczas ich trwania przeżywają zawodnicy. Stąd sędziowie powinni być elastyczni, znając realia konkurencji, przede wszystkim technicznych, przymykać nawet oczy na drobne odstępstwa. Czy tak będzie? Zobaczymy. Czy w Pekinie duch olimpijski będzie uchwytny? - To zależy od sportowców. Organizatorzy muszą dołożyć wszelkich starań, aby zapewnić nam spokój, ale to w naszych rękach w dużej mierze spocznie odpowiedzialność za kształt igrzysk. Ideały olimpijskie oznaczają przecież wolność, łączenie się narodów... Pani jest typem sportowca, który chłonie z igrzysk jak najwięcej, żyje nimi, czy też raczej zamyka się w sobie przed najważniejszym startem? - Cztery lata temu w Atenach się zamknęłam, skupiłam tylko i wyłącznie na swoim starcie i nie wyszłam na tym najlepiej. Zajęłam czwarte miejsce, choć bardzo, ale to bardzo marzyłam o medalu. Do startu w Pekinie podchodzę inaczej. Chcę żyć igrzyskami, odczuwać radość z faktu bycia na tych zawodach, nawiązywać nowe znajomości. Tak naprawdę nie powinniśmy o tym zapominać, najważniejsza jest sama kwalifikacja, sam udział w igrzyskach. To ma sprawiać radość, a nie powodować niewyobrażalny stres. Oczywiście bardzo bym chciała, aby w Pekinie nie tylko być, ale i sprawić sobie miłą niespodziankę wynikiem. Długa była Pani droga do Pekinu? - Start w Chinach będzie jakimś ukoronowaniem mojej kariery. Nie mogę jednak powiedzieć, że przygotowywałam się do niego rok, dwa, cztery lata. Skok o tyczce trenuję już 15 lat, zatem idąc tym tokiem, mogę stwierdzić, że przez ten cały czas, doskonaląc swe umiejętności sportowe, robiłam jakiś krok w stronę Pekinu. Oczywiście najważniejsze i kluczowe pod tym względem były cztery ostatnie lata. Udane starty w mistrzostwach świata i Europy też były środkiem służącym do zrealizowania celu, jakim jest występ na igrzyskach. Po drodze było mnóstwo wyrzeczeń, poświęceń, wiele dni spędzałam poza domem, co z biegiem czasu stawało się coraz bardziej uciążliwe. W ubiegłym tygodniu zrezygnowałam ze startu w prestiżowym mityngu w Londynie, bo oznaczałby on prawie 2,5-miesięczny rozbrat z najbliższymi. Psychicznie na pewno nie podziałałby na mnie najlepiej. W jakim stopniu jest dziś Pani inną zawodniczką niż cztery lata temu w Atenach? - Jestem spokojniejsza, do wszystkiego podchodzę z większym - tak mi się wydaje - rozsądkiem. Zyskałam dużo bezcennych doświadczeń, a przede wszystkim nie stawiam już sprawy na ostrzu noża - medal olimpijski nie oznacza szczytu marzeń lub końca świata. Pewnie, jest wspaniałą nagrodą za lata ciężkich treningów, ale jego brak nie może być równoznaczny z życiową katastrofą. Ja już po trosze czuję się spełnionym sportowcem, pragnę stanąć na podium w Pekinie, ale jeśli się tak nie stanie - nie przeżyję drugiej "ateńskiej tragedii". Ponad wszystko chcę wyjść z olimpijskiego stadionu ze świadomością, że walczyłam i dałam z siebie, co mogłam. Gdy rywalki okażą się lepsze - powiem "trudno". Start w Atenach zakończył się lekcją bolesną, a cenną? - Na pewno. Jedną z przyczyn tego niepowodzenia było moje niedogadanie się z trenerem podczas konkursu, jakieś moje zwątpienie, mały brak zaufania w decydującym momencie. Po tych zawodach postanowiłam, że będę go słuchać bez względu na to, co się wokół dzieje. Z drugiej jednak strony nauczyłam się też słuchać siebie, co bywa zalążkiem ciekawych dyskusji owocujących wyborem optymalnych rozwiązań. W Grecji o medale walczyły dwie zawodniczki z Polski i dwie z Rosji, teraz kandydatek do podium jest znacznie więcej. Świadczy to o rozwoju dyscypliny, ale zarazem o sukcesy jest dużo trudniej. - Rzeczywiście, będą to zdecydowanie inne, trudniejsze igrzyska niż w Atenach. Ale jednocześnie medal będzie miał lepszy smak. Szykuje Pani coś specjalnego na olimpijski konkurs? - Nie, chcę iść takim tokiem jak do tej pory. Być może jedynie będę skakać na tyczce dłuższej o pięć centymetrów, wszystko zależy od warunków pogodowych i ogólnej dyspozycji. Co to oznacza? Podwyższenie uchwytu, do czego jestem motorycznie i siłowo dobrze przygotowana. Na obecnym już nic nowego, lepszego nie ugram, a życie wymaga ciągłego postępu. Mój uchwyt, dla porównania, to 4,36 m, Jeleny Isinbajewej 4,55, a Jennifer Stuczynski 4,60. Mam nadzieję, że podwyższenie okaże się kluczem do radości i pięknych wspomnień. Na jakiej wysokości rozegra się walka o medale w Pekinie? - Sądzę, że trzeba będzie skoczyć co najmniej 4,80 metra. Pokonane w pierwszej próbie powinno zagwarantować podium. Dopuszcza Pani ewentualność jakiejś niespodzianki, myślę tu np. o porażce Isinbajewej? - Niby w sporcie wszystko jest możliwe, ale patrząc na jej tegoroczną dyspozycję, musiałaby się wydarzyć jakaś katastrofa, by nie zdobyła złota. Taka sytuacja Was stresuje? Świetnych zawodniczek przecież nie brakuje, a jednak wszystkie najcenniejsze trofea zawsze zgarnia znakomita Rosjanka. - Przyzwyczaiłyśmy się do takiej sytuacji. Przez lata każda z nas nauczyła się skupiać na swoim skakaniu, nie patrząc na to, co robi Jelena. Na pozór może się wydawać, że walczymy o miejsca 2. i 3., ale mogę zagwarantować, że tak nie jest. Z drugiej strony nic nie poradzę na to, że trafiłam na erę jakiegoś fenomenu. W podobnej sytuacji był choćby Artur Partyka, który miał wszelkie dane na to, aby wygrywać największe imprezy, ale nie mógł znaleźć sposobu na genialnego Javiera Sotomayora. Jak zatem będzie wyglądał olimpijski konkurs? - Pierwszym moim celem będzie awans do finału. Eliminacje rozpoczynają się o 10.00 rano, bardzo wcześnie, nie przypominam sobie podobnej sytuacji przez ostatnich sześć lat. Zawsze walczyłyśmy wieczorem, teraz rano, w upale, ciężkich warunkach. Chcę dać z siebie wszystko i co tu ukrywać - zdobyć tej upragniony medal. Dziękuję za rozmowę. Piotr Skrobisz "Nasz Dziennik" 2008-07-29

Autor: wa