Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Dobry łucznik nigdy się nie poddaje

Treść

Rozmowa z Rafałem Dobrowolskim, halowym wicemistrzem świata w łucznictwie
Był Pan już mistrzem Polski, brązowym medalistą mistrzostw Europy, ale wywalczone kilka tygodni temu w Rzeszowie halowe wicemistrzostwo świata ma chyba wymiar szczególny?
- Na pewno, takie sukcesy dodają skrzydeł, pewności, która w łucznictwie odgrywa trudną do przecenienia rolę. Bez mocnej głowy nie można myśleć o sukcesach, nie wytrzymuje się obciążenia. Ale przyznam szczerze, że nie spodziewałem się takiego wyniku, zakładałem miejsce w czołowej ósemce, co i tak by mnie ucieszyło. Z każdym kolejnym wygranym pojedynkiem apetyt jednak rósł, skończyło się na drugim miejscu. Świetnym, choć do pierwszego zabrakło naprawdę niewiele, nie narzekam (śmiech).
Z jednej strony satysfakcję daje medal, z drugiej wyrównany rekord świata. W ćwierćfinale uzyskał Pan 120 na 120 możliwych punktów, wynik idealny.
- W ten sposób spełniłem jedno ze swoich marzeń. Do rekordu podchodziłem już kilka razy, nawet podczas mistrzostw Polski udało mi się zdobyć 119 punktów, ale zawsze brakowało kropki nad "i". Teraz wszystkie dwanaście strzał wylądowało w "dziesiątce", co dało rekord absolutny. Niby jesteśmy do tego przygotowani, stać nas na takie próby, paradoksalnie nie powinno to nawet sprawiać problemów, ale łatwo jest tylko w teorii. Co się stało, że akurat w Rzeszowie się powiodło? Może chęć zwycięstwa, może optymalna forma. Gdzieś te trybiki się po prostu zazębiły i wyszło, jak wyszło.
Długa była droga do tego sukcesu?
- Łucznictwo trenuję od 1995 roku. Trochę było w tym przypadku, zachęcił mnie kolega ze szkolnej ławki, którego brat strzelał z łuku. Przyszedłem na zajęcia, spodobało mi się, zostałem. Początkowo trenowałem w Uczniowskim Klubie Sportowym, potem w Stelli Kielce i tak jest do dziś.
Co przez ten czas stanowiło największe dla Pana wyzwanie?
- Okres przed igrzyskami olimpijskimi w Pekinie. Byłem wtedy w domu gościem, przyjeżdżałem na chwilę, praktycznie tylko po to, aby się przepakować. Wymagało to od moich bliskich i ode mnie ogromnego poświęcenia, nie miałem w ogóle wolnego czasu, żyłem na walizkach, łucznictwem przez 24 godziny na dobę. Ale było warto, bo igrzyska to spełnienie marzeń. Do tego wraz z kolegami byłem piąty w zmaganiach drużynowych, czternasty indywidualnie. Uważam to za sukces.
Łucznictwo szybko stało się Pana pasją, hobby, a kiedy doszedł Pan do wniosku, że może być także pracą, sposobem na życie?
- Nie oszukujmy się, łucznictwo nie jest specjalnie popularnym sportem, nie daje wielkich profitów. Stąd każda porażka, brak sukcesów na międzynarodowych arenach są odczuwane podwójnie, gdyż po prostu odbierają źródło utrzymania. Ja miałem kryzys na początku 2007 roku, zastanawiałem się, co dalej. Ostatecznie postanowiłem spróbować jeszcze przez rok, opłaciło się. Zdobyłem medal mistrzostw Europy, pojechałem na igrzyska. Oczywiście, jak pan zauważył, początek mojej przygody z łucznictwem był raczej zabawą, ale dość szybko przekonałem się, że chciałbym mocniej się z nim związać. Dziś to pasja i praca w jednym.
Co pomagało, gdy było pod górkę?
- Trzymała miłość do sportu, nie da się ukryć, iż przez te kilkanaście lat zżyłem się tak z dyscypliną, jak i z ludźmi, którzy nas otaczają. Widzimy się codziennie na treningach, bywa, że spędzamy ze sobą długie miesiące na zgrupowaniach, to owocuje przyjaźniami. A za co kocham łucznictwo? Chyba za adrenalinę, jaką wyzwala. Wydaje się, że to sport spokojny, tylko się naciąga cięciwę, wypuszcza strzałę i tyle. Tymczasem jak się walczy z przeciwnikiem jeden na jednego, strzała za strzałę, emocje w środku aż buchają.
Jakie cechy determinują mistrzów?
- Na pewno opanowanie - tak umysłu, jak ciała. Na linii strzelań trzeba odpędzać od siebie różne myśli, zapanować nad tymi emocjami, umieć się skoncentrować w kluczowych momentach, wiedzieć, kiedy przycisnąć, a kiedy pozwolić sobie na chwilę oddechu. Nie ma natomiast specjalnych predyspozycji fizycznych. Być może kiedyś się wydawało, że dobry łucznik musi być wysoki, mieć duży zasięg ramion. Tymczasem wystarczy spojrzeć na podium mistrzowskich zawodów, by przekonać się, jak różni stają na nim zawodnicy. Liczą się indywidualności.
Ile czasu zajmują treningi?
- Zależy na jakim poziomie. Początkujący cały czas się bawi, dla niego każda godzina spędzona z łukiem jest dobrą zabawą. Zawodowiec, by utrzymać formę, musi trenować przynajmniej raz dziennie, czasem dwa nawet po trzy godziny. Nie liczę tu ogólnorozwojówki, biegania, pływania. Ja lubię ciężką i konsekwentną pracę, jak już coś sobie postanowię, to choćby nie wiadomo co się działo, jakie pojawiały się przeciwności, staram się całym sobą dążyć do realizacji założonych celów. To pomaga.
To drogi sport?
- Profesjonalny łuk z kompletem strzał kosztuje około 12 tysięcy złotych. Dużo, na szczęście sprzęt dostarcza nam klub, sponsorzy. Amatorzy mogą skompletować go za naprawdę niewielkie kwoty.
Ma Pan świadomość, że wicemistrzostwo świata oznacza większą presję i oczekiwania?
- Pewnie. Ale po to trenuję, by pokonywać kolejne przeszkody, iść dalej, rozwijać się. Każdy sukces skutkuje presją, ale dobry łucznik nie może się jej poddawać.
Jak zatem będzie na wrześniowych mistrzostwach świata w Korei?
- Ciekawie, to mogę zagwarantować. Łucznictwo na torach otwartych jest bowiem jeszcze bardziej interesujące, niesie ze sobą sporą nieprzewidywalność, czasem o wszystkim decyduje jeden podmuch wiatru. Ogromną rolę odgrywa doświadczenie, umiejętność odnalezienia się w danej sytuacji, wyczekania odpowiedniego momentu do oddania strzału. A jeśli chodzi o wyniki, cóż, jedziemy do "jaskini lwa", Koreańczycy są potęgą, będą zdecydowanymi faworytami. Ale mogę obiecać, że powalczymy o niespodziankę.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-03-25

Autor: wa