Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Domino niewypłacalności

Treść

Z prof. Jerzym Żyżyńskim z Katedry Gospodarki Narodowej Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego rozmawia Małgorzata Goss

Prezydent naradzał się ostatnio z grupą ekonomistów. Był Pan uczestnikiem tego spotkania. Czym zajmowało się to gremium?
- Omawiano kwestie światowego kryzysu finansowego i jego skutków dla Polski. Gośćmi Pałacu Prezydenckiego byli specjaliści od finansów, zatrudnienia, organizacji i zarządzania, od makroekonomii, historii ekonomii. Inaczej niż na poprzednim spotkaniu tym razem nie było tam przedstawicieli instytucji. Prezydent zwrócił uwagę, że opinie przedstawione przez profesjonalnych ekonomistów - naukowców, są w znacznym stopniu rozbieżne z tym, co prezentowane jest społeczeństwu w mediach. To jest ważne. Rzeczywiście opinia publiczna jest w wielu sprawach dezinformowana. Działa lobbing, który narzuca jej neoliberalny paradygmat. Choćby ten niesławny podatek liniowy, przy którym Platforma ciągle obstaje: poprawność polityczna nakazuje uznawać go za "najsprawiedliwszą formułę podatkową", chociaż każdy wie, że jest to formuła wysoce niesprawiedliwa i szkodliwa ekonomicznie. Prezydent jest zorientowany w tych sprawach, a poza tym posiada wiedzę nieobiegową, wynikającą z jego pozycji w polityce w poprzednich latach, na przykład gdy był prezesem NIK i ministrem sprawiedliwości.

O czym Pan mówił na tym spotkaniu?
- Zwróciłem prezydentowi uwagę na skutki relacji Polski z zagranicą widoczne w bilansie płatniczym Polski. Na bilans składają się trzy elementy: rachunek finansowy, rachunek kapitałowy (ma marginalne znaczenie) i rachunek bieżący. Rachunek bieżący mamy ujemny, tj. więcej importujemy, niż eksportujemy. Ale - co istotne - w bilansie pojawiają się dwie ciekawe rzeczy. Otóż w rachunku bieżącym jest pozycja pod tytułem "saldo dochodów". Przedstawia ono skutki przepływów dochodowych z zagranicą. Otóż to saldo dochodów było przez większość ubiegłych lat ujemne, tzn. więcej dochodów wypływało z Polski, niż przypływało, na przykład w latach 90. saldo osiągało wielkość minus 5 mld zł, minus 4 mld zł, minus 2 mld zł, ale już w roku 2002 wyniosło prawie minus 8 mld zł, rok później podwoiło się do prawie minus 14 mld zł, a w 2004 roku sięgnęło minus 42 mld zł, i w kolejnych latach wahało się między minus 35 a minus 44 mld złotych. Co to oznacza? Oznacza to, że co roku średnio ok. 40 mld zł jest transferowanych z Polski za granicę! Po prostu z Polski ciągnie się dochody. To są konsekwencje błędnie zrealizowanej transformacji, oddania znacznej części majątku w ręce zagraniczne, prywatyzacji na rzecz inwestorów strategicznych, którzy zamiast tworzyć majątek w Polsce, transferują zyski, dywidendy oraz dochody indywidualne za granicę. Miał być zastrzyk kapitału z zewnątrz, a tymczasem nastąpiło przejęcie kapitału wewnątrz, by wyciągać na zewnątrz uzyskane z niego dochody. W rezultacie dziś tracimy zyski z majątku, który posiadamy, zyski, które powinny zostać w kraju i służyć rozwojowi gospodarki. W krótkim czasie transfery wzrosły dziesięciokrotnie, z 4 do 44 mld zł rocznie. To kwota rzędu tej, jaką dysponuje Narodowy Fundusz Zdrowia!

Wypada ponad tysiąc złotych rocznie na każdego Polaka, od noworodka do starca.
- To nie koniec. Druga ważna obserwacja: w bilansie płatniczym jest pozycja, która się nazywa "saldo błędów i opuszczeń". Skąd się bierze to saldo? Bilans musi być tak skonstruowany, aby lewa strona równała się prawej - to, co wpływa do kraju, musi ze względów księgowych równać się temu, co z niego wypływa.
Jeżeli my więcej importujemy, niż eksportujemy, to z zagranicy muszą napłynąć środki, dzięki którym możemy ten import zrealizować. Te środki, inwestycje zagraniczne, inwestycje portfelowe i inne są ujawniane w rachunku finansowym. Rachunek finansowy powinien się równać sumie rachunku obrotów bieżących i rachunku kapitałowego. Ponieważ w skali kraju nie wszystko jest ujawnione i dokładnie policzone, to żeby obie strony się zrównały, wprowadza się dodatkową pozycję pod tytułem "saldo błędów i opuszczeń". Teoria mówi, że jest to "suma pomyłek i opuszczeń powiększona o wartość nietypowych transakcji" (np. nielegalnie transferowane zyski, oszczędności, nielegalny eksport, dochody, które przywożą emigranci zarobkowi itd.). To saldo bywało czasami ujemne, czasami dodatnie, w latach 90. sięgało od kilkuset milionów do paru miliardów. W 2005 roku wyniosło minus 10 mld zł, ale w 2004 plus 6 mld zł, to znów minus 11 mld złotych. I oto nagle w 2007 r. pojawia się w tej pozycji minus 31 mld zł, a w 2008 r. do listopada - już minus 38 mld złotych. Czy pani to sobie wyobraża?

To dowodzi, że gdy zaczynał się kryzys finansowy, z naszego kraju zaczęły nielegalnie wypływać gigantyczne pieniądze!
- I tak się dzieje już drugi rok z rzędu. Prawie 40 miliardów rocznie nielegalnych transferów. I o tym się nie mówi w mediach, politycy się tym nie interesują.

Ładnie Komisja Nadzoru Finansowego strzeże naszych pieniędzy...
- Jeśli dodać 44 mld zł legalnych transferów i 38 mld zł nielegalnych, to okazuje się, że Polska jest po prostu "dojną krową". Około 80 mld zł rocznie wypływa z kraju. Jeśli tę kwotę podzielimy przez liczbę ludności (38 mln), to mamy ponad dwa tysiące na głowę, jak pani trafnie powiedziała, od noworodka do starca. A jeśli przeliczymy to na jednego pracującego (pracujących jest 13,7 mln), to mamy ponad 5800 zł rocznie.

W jaki sposób ten upust krwi odczuwa polska gospodarka?
- No cóż, ładujemy do wspólnego kotła, a ten kocioł ma dziurawe dno. To jest zgodne z powszechnym odczuciem, że Polacy - pracownicy, sfera budżetowa - nie korzystają z owoców wzrostu gospodarczego (o ile on ma miejsce). Polacy pracują i niewiele im zostaje z tego, co wytworzą. Utrata dochodów oznacza mniejsze wydatki, mniejsze oszczędności (60 proc. Polaków nie ma żadnych oszczędności, zaś 40 proc. według badań Komisji Europejskiej - zalicza się do "wykluczonych finansowo", podczas gdy w Danii, Belgii, Holandii i Luksemburgu wykluczenie finansowe dotyczy co najwyżej 1 proc. mieszkańców). I oczywiście mniejsze wpływy podatkowe, słaby budżet państwa, niedofinansowana działalność na rzecz dobra publicznego od edukacji, nauki i ochrony zdrowia po policję. Trzeba dodać, że częściowo wynika to także z tego, iż polscy przedsiębiorcy na ogół finansują inwestycje ze środków własnych, a nie z drogich kredytów bankowych, dążą zatem do zatrzymania dla siebie jak największej części środków i nisko opłacają pracowników. Efektem są niskie dochody pracowników, niskie oszczędności gospodarstw domowych, ale i niskie wpływy budżetowe, bo przedsiębiorcy są mniej opodatkowani niż pracownicy. Problem mniejszego znaczenia kredytu dotyczy właściwie w większym lub mniejszym stopniu wszystkich krajów pokomunistycznych.

Ale istotne jest chyba też, jak wielki jest ten bochen chleba, który dzielimy?
- Oczywiście, i tu kolejna ciekawostka. Przyjrzyjmy się produktowi krajowemu brutto, jaki przypada na jednego mieszkańca. Ten wskaźnik pokazuje, ile przeciętnie każdy z nas wytwarza w ciągu roku. Dla celów porównawczych PKB liczony jest według tak zwanego parytetu siły nabywczej. Proszę zgadnąć, na którym miejscu jesteśmy na świecie? Na trzynastym od końca! Za Polską są Rosja, Argentyna, Meksyk, Turcja, Rumunia, Bułgaria, Białoruś, Afryka Płd., Brazylia, Ukraina, Chiny i Indie. Przed Polską są oczywiście wszystkie kraje zachodnie, ale także Węgry, Litwa, Łotwa... To jest PKB według parytetu siły nabywczej, czyli nasz dochód liczony nie według kursu walutowego, lecz według tego, co można by nabyć za przypadającą na nas cząstkę produktu krajowego. Jest to mało, bo pamiętajmy, że na początku transformacji PKB spadł o ponad 20 proc. i dopiero po czteroletniej stagnacji zaczął jakoś rosnąć, a potem w latach 2001-2002 znowu wzrost spadł do zera wskutek tak zwanego "chłodzenia gospodarki" przez wicepremiera Leszka Balcerowicza. Zasadniczo z wydajnością jest u nas kiepsko, rośnie ona wolno.
A teraz drugie pytanie: co z tego PKB zostaje dla ludzi? Można to odczytać, patrząc na "udział kosztów związanych z zatrudnieniem" w "PKB wytworzonym". Chodzi tu o koszty płac plus narzuty na płace, czyli to, co nam zostaje w kieszeni, i to, co idzie na ubezpieczenie społeczne i zdrowotne, podatki dla państwa. Na którym miejscu pod względem tego wskaźnika znajduje się Polska? Na czwartym od końca! Przed nami jest Brazylia, a nawet Indie! W Polsce tylko 35,2 proc. PKB trafia bezpośrednio lub pośrednio do społeczeństwa w formie "kosztów związanych z zatrudnieniem", a w Brazylii - 35,6 proc. PKB. Warto wiedzieć, że na pierwszym miejscu plasuje się Szwajcaria, gdzie 62,2 proc. PKB trafia do kieszeni obywateli i państwa. Stany Zjednoczone mają wskaźnik 56,8 proc., Wielka Brytania - 54,5 procent. Zasadniczo w krajach rozwiniętych kształtuje się on w okolicy 50 procent. Nawet Ukraina, Łotwa, Estonia plasują się wyżej od nas (aczkolwiek część danych może być w jakimś stopniu zafałszowana). Nasuwa się w związku z tym jeden podstawowy wniosek: wszelkie twierdzenia, że w Polsce mamy wysokie koszty pracy, są zwyczajnym kłamstwem. Ten wskaźnik odzwierciedla właśnie koszty pracy, czyli to, co ludziom zostaje z tego, co wypracowali, i widać z niego, że my w Polsce mamy jedne z najniższych na świecie kosztów pracy! A warto wiedzieć, że jeszcze dziesięć lat temu koszty te były na przyzwoitym europejskim poziomie 44,2 proc., porównywalnym z takimi krajami jak Hiszpania, Portugalia, Irlandia, Włochy.

Inne rządy nie pozwalają tak mocno eksploatować swoich obywateli. Co się dzieje z resztą PKB?
- Cała reszta to są zyski, zazwyczaj lokowane za granicą, i koszty, w tym koszty transferowe. Co to są koszty transferowe? Firma zagraniczna przejmuje na przykład polską firmę tekstylną i okazuje się, że w produkcji tekstyliów najwyższą cenowo pozycją stają się... guziki produkowane w macierzystym kraju i stamtąd sprowadzane do Polski. W takim wypadku kapitał wypływa z Polski nie w formie zysków, lecz tzw. kosztów transferowych. Pamiętajmy, że wkład importowy w naszej produkcji jest bardzo duży. A zatem zaledwie 35,2 proc. wytworzonego dochodu trafia do kieszeni pracowników i państwa. Reszta jest w dużej części transferowana z kraju. To jest, można powiedzieć, ta cała nędza polskiej transformacji i nieudolnych rządów. A politycy są ślepi na to zjawisko.

Co zrobić, aby więcej wytworzonego dochodu trafiało bezpośrednio lub pośrednio do ludzi?
- Nasza składka na zdrowie jest za niska. Co więcej, Polska jest jedynym krajem, gdzie składkę na zdrowie płacą w całości sami pracownicy, a nie pospołu z pracodawcami. Gdyby tę składkę podwyższyć i obciążyć w części pracodawców, to wskaźnik "kosztów zatrudnienia" w relacji do PKB natychmiast by się poprawił. Składka na ZUS, składka zdrowotna - to wszystko trafia przecież na koniec do ludzi. Składka zdrowotna powinna wynosić 13-14 proc., tak jak na Słowacji (13,5 proc.) i w Czechach (13,7 proc.). U nas wynosi ona dzisiaj 9 proc., a początkowo wynosiła zaledwie 7,5 procent. Powinna być dzielona między pracownika i pracodawcę. Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla tego, żeby pracodawca nie współfinansował kosztów ochrony zdrowia swoich pracowników. Gdyby we właściwy sposób skonstruować tę składkę, to z jednej strony - większa część PKB pozostawałaby w polskich rękach, a z drugiej strony - nie mielibyśmy tak dramatycznej sytuacji w służbie zdrowia. Szpitale zadłużają się, bo nie mają środków. W ogóle sytuacja jest tragiczna i kompromitująca: państwo nie płaci swoim dostawcom, a to oznacza, że samo popełnia przestępstwo finansowe...
Wprawdzie koszty pracy by wzrosły, ale pracodawcy, jeśli chcą być konkurencyjni, mogliby obniżyć swoje zyski.
- Warto na marginesie dodać, że karygodną rolę pełnią organizacje pracodawców, takie jak KPP Lewiatan. Nie reprezentują one ogółu polskich pracodawców, a czasami w gruncie rzeczy działają w sposób wątpliwy dla ich interesów. Zajmują się lobbowaniem na rzecz wąskich grup. A rząd z nimi rozmawia.

Po spotkaniu z ekonomistami prezydent powiedział, że powstaje pytanie: "Czy sposoby myślenia, które zdominowały myśl ekonomiczną w ciągu ostatnich dwudziestu lat, się nie wyczerpały". Wygląda na to, że odpowiedź jest twierdząca. Tylko co dalej?
- Tej sytuacji nie da się zmienić z dnia na dzień. Trzeba przygotować program "zatykania dziur w kotle", podwyższania standardu życia Polaków. Prezydent zdaje sobie sprawę z sytuacji, ale jako głowa państwa może tylko podpowiadać, natomiast główną rolę do odegrania ma rząd, który - jak wiadomo - nie jest, niestety, skory do współdziałania z prezydentem. Tymczasem rząd doszedł już do tego, że nie płaci własnych rachunków. To jest niedopuszczalne. Widać dziś z całą ostrością, że w Polsce niewłaściwie jest ustawiona relacja między rządem a bankiem centralnym. W szczególnej, kryzysowej sytuacji to właśnie bank centralny jest jedyną instytucją, która może tę dziurę w budżecie załatać. Tymczasem w naszej Konstytucji wprowadzono zapis ograniczający NBP możliwość sfinansowania deficytu. Owszem, jest to zasada przyjęta w gospodarce opartej na prawach neoliberalnych, gdzie istotna jest stabilność pewnych doktrynalnych reguł rynkowych, ale nie powinna być zawarowana w ustawie zasadniczej. Neoliberalizm to pewna moda, a mody nie powinny wpływać na zapisy prawa podstawowego. Jest kryzys finansowy, więc na Zachodzie nikt się nie przejmuje zakazem kreowania pieniądza przez banki centralne. Miliardowe środki na pakiety pomocowe zostaną wykreowane w ten sposób, że obligacje rządowe zakupią właśnie banki centralne. W Polsce tymczasem załamują się dochody państwa, a rząd nie ma takiej możliwości. Należałoby prawdopodobnie zmienić zapis w Konstytucji, który ogranicza zakup obligacji przez NBP, bo to w szczególnej sytuacji jest jedyny sposób załatania dziury budżetowej, tj. niemożności sfinansowania wydatków. Inaczej będzie się pogłębiała spirala zadłużenia i ruszy domino niewypłacalności.

Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-02-04

Autor: wa