Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Gołębie śmierci

Treść

Wśród ofiar najprawdopodobniej nie ma mieszkańców naszego regionu

19 strażaków z Małopolskiej Grupy Poszukiwawczo-Ratowniczej skierowano w piątek wieczorem do akcji ratunkowej po zawaleniu się hali wystawienniczej w Katowicach. W sobotę odbywała się tam międzynarodowa wystawa gołębi pocztowych, w której brało udział także kilkudziesięciu wystawców z naszego regionu.

Pierwsze sygnały o tragedii dotarły do strażaków... ze stoku narciarskiego w Wierchomli. O godz. 17.41 do dyżurnego w Nowym Sączu zadzwoniła kobieta, która poinformowała go, że w Katowicach zawalił się dach hali wystawienniczej. Podała numer telefonu komórkowego męża, który został uwięziony pod gruzami. Strażacy natychmiast do niego zadzwonili, a mężczyzna potwierdził wersję podaną przez żonę. Stwierdził też, że krótko po zawaleniu się dachu nastąpiło drugie tąpnięcie, które spowodowało jeszcze mocniejsze obsunięcie się konstrukcji. Jego relacja była wiarygodna, bo tę wersję potwierdziły wkrótce informacje ze sztabu kierującego akcją ratunkową.

- Rozmówca powiedział, że zawalił się dach, on sam jest uwięziony, a obok leży wielu zabitych - relacjonuje kpt. Paweł Motyka, rzecznik prasowy komendanta PSP w Nowym Sączu. - Niedługo po tej rozmowie, bo o godzinie 18.08, dotarła do nas decyzja o dysponowaniu grupy poszukiwawczo-ratowniczej do Katowic. Komendant Karpackiego Oddziału Straży Granicznej zgodził się wysłać na miejsce śmigłowiec. Poleciało nim dziesięciu strażaków wraz z czterema psami szkolonymi do poszukiwania ludzi uwięzionych pod gruzami. Kolejnych dziewięciu ratowników wyruszyło do Katowic drogą kołową.

- Poleciało nim dziesięciu strażaków wraz z czterema psami szkolonymi do poszukiwania ludzi uwięzionych pod gruzami. Kolejnych dziewięciu ratowników wyruszyło do Katowic drogą kołową - kontynuuje - relacjonuje kpt. Paweł Motyka. - O godzinie 19.30 wyjechał tam również ciężki samochód ratownictwa-technicznego z dźwigiem. Do ratowników dołączyło też trzech strażaków z nowosądeckiej JRG.

Działaniami sądeckich ratowników kierował starszy kpt. Bogdan Gumulak. Z jego relacji wynika, że grupa od razu została skierowana do działania na gruzowisku. W pierwszej fazie spod zwałów blachy wydobywały się jeszcze krzyki ofiar, które wskazywały ratownikom, gdzie należy szukać. Ci, którzy mogli się ruszać, stukali w metalową konstrukcję, używali też telefonów komórkowych, by poinformować, w której części hali się znajdują. Natomiast po godz. 1 na gruzowisku wprowadzono ciszę. Wtedy strażacy użyli specjalistycznego sprzętu, w tym geofonów. Urzędzenia te są w stanie wyłapać nawet tykanie zegarka pod kilkoma tonami gruzu. Żywych ludzi już jednak nie odnaleziono. Jeśli nie zginęli od uderzeń walącej się konstrukcji, to zabił ich mróz. Uwięzieni w wąskich szczelinach ludzie nie mogli się bowiem ruszać, a przy niskich temperaturach to właśnie ruch ratuje od zamarznięcia.

- Nasi ratownicy wydobyli spod gruzów czterech żywych i trzech nieżywych ludzi - mówi Paweł Motyka. - W niedzielę po godzinie 10 zatelefonowała do nas ta sama kobieta, która w sobotę powiadomiła nas o katastrofie. Powiedziała, że jej mąż był ostatnią żywą osobą, którą udało się uratować. Mężczyzna z odmrożeniami kończyn trafił do jednego ze śląskich szpitali i jego życiu nie grozi już niebezpieczeństwo.

Całą noc dyżurował przy telefonie Mieczysław Gwiżdż, prezes zarządu Okręgu Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych w Nowym Sączu. On i kilkudziesięciu jego przyjaciół-hodowców był w sobotę w Katowicach. Sądeczanie mieli jednak sporo szczęścia, bo wyjechali stamtąd o godz. 15. Wiadomość o tragedii dotarła do nich już w Nowym Sączu.

- W nocy z soboty na niedzielę zadzwoniłem do ponad stu hodowców z całego regionu - opowiada Mieczysław Gwiżdż. - Wszyscy potwierdzili, że cali i zdrowi wrócili do domu, zanim metalowa konstrukcja zawaliła się jak domek z kart. Tak więc jest bardzo prawdopodobne, że wśród ofiar nie ma sądeczan, gorliczan, limanowian, czy hodowców z Podhala. Chociaż oczywiście nie można tego powiedzieć ze stuprocentową pewnością, bo przecież sporo osób mogło pojechać na wystawę prywatnie. Tego nie jesteśmy w stanie sprawdzić.

Zdaniem Mieczysława Gwiżdża, w chwili tragedii w hali mogło być nawet 700 osób. Na miejscu zostały też gołębie. Najlepsze sztuki typowane na tegoroczną olimpiadę w Ostendzie.

- W telewizji widziałem, że sporo ich wyleciało spod gruzów - mówi Mieczysław Gwiżdż. - Jeśli nic poważnego im się nie stało to same wrócą do właścicieli. Oczywiście w kontekście tej niebywałej tragedii to ludzie, nie ptaki, są najważniejsi.

W chwili zamykania tego wydania "Dziennika" sądeccy ratownicy byli jeszcze w Katowicach, choć przed południem akcja nie miała już charakteru ratunkowego, a polegała przede wszystkim na wydobywaniu ciał spod gruzów. Do godz. 11.30 doliczono się 65 ofiar śmiertelnych i ponad 140 żywych ludzi, skierowanych do śląskich szpitali. Po wielu godzinach działań bez użycia ciężkiego sprzętu, który mógłby spowodować dalsze obsuwanie się zawalonej konstrukcji, rozważano wprowadzenie na gruzowisko koparek i dźwigów. Wtedy szanse na odnalezienie żywych były już bliskie zeru.

PAWEŁ SZELIGA

Dachy do kontroli

Dziś powinny zacząć się w całym regionie kontrole obiektów wielkopowierzchniowych, m. in. super i hipermarketów, hal produkcyjnych, sportowych, widowiskowych i innych obiektów budowlanych, szczególnie zagrożonych śniegiem zalegającym na dachach. Prowadzić je będą zespoły, w skład których wejdą policjanci, strażacy oraz pracownicy nadzoru budowlanego. Na Sądecczyźnie, Limanowszczyźnie i w powiecie gorlickim jest wiele takich obiektów.

Minister spraw wewnętrznych i administracji Ludwik Dorn polecił, aby policjanci skontrolowali w całym kraju tego rodzaju obiekty. Polecenie dotarło do wszystkich jednostek w kraju w niedzielę w nocy, po tragedii w Katowicach. Również minister transportu i budownictwa Jerzy Polaczek zwrócił się do właścicieli i zarządców obiektów o podjęcie natychmiastowych działań mających na celu usunięcie nadmiaru śniegu z dachów.

Także główny inspektor nadzoru budowlanego zobowiązał podległe mu służby do podjęcia natychmiastowych działań w celu oceny bezpieczeństwa obiektów budowlanych, szczególnie zagrożonych zalegającym na dachach śniegiem.

Zdaniem st. kpt. Pawła Motyki, rzecznika prasowego Komendy Miejskiej PSP w Nowym Sączu, w mieście oraz powiecie jest wiele większych obiektów, mających płaskie dachy.

- Na razie nie dotarł jeszcze do nas meldunek o włączenie się w kontrole - powiedział wczoraj rano "Dziennikowi" Paweł Motyka. - W piątek przed godz. 15 dotarła natomiast do nas informacja z Komendy Wojewódzkiej PKP w Krakowie dotycząca apelowania do mieszkańców i zarządców budynków o dbanie o instalacje wentylacyjne w budynkach, bowiem tej zimy było kilka przypadków zatrucia się tlenkiem węgla. Przypomniano także, aby apelować do właścicieli i zarządców budynków o usuwanie zalegającego na dachach śniegu i wiszących sopli. (MIGA)

POWIEDZIELI NAM

Wołał coraz ciszej

Franciszek Marmuszewski, hodowca gołębi z podlimanowskiej Kamienicy, przeżył zawalenie dachu w katowickiej hali, choć stoisko przy którym przebywał, znajdowało się niemal w środku obiektu. Wrócił wczoraj koło południa do domu. Był wciąż w szoku. Sam wyszedł bez obrażeń, próbował ratować innych. Na jego oczach zmarł człowiek, którego nie dało się wyszarpnąć spod stalowego rumowiska. Miał na imię Zygmunt.

- Są obaj w samochodzie - wołali wczoraj państwo Czerwińscy na widok swoich sąsiadów, którzy szczęśliwie wracali do Kamienicy. Jednym z nich był Franciszek Marmuszewski, drugim jego zięć, Niemiec, Eberhard Schissler, także hodujący gołębie. Obaj wyjechali na targi do Katowic w piątek. Zamierzali zostać do niedzieli.

Wieczorem w sobotę dodzwoniliśmy się do Beaty Marmuszewskiej, żony Eberharda. Wiedzieliśmy, że on, jako jeden z nielicznych hodowców z regionu, był cały czas na stoisku.

- Wiem, że uciekli z hali, jedni z ostatnich - wołała pani Beata. - Tylko tyle, żyją!

Gołębiarze to jedna wielka, międzynarodowa rodzina. Franciszek Marmuszewski został poproszony przez niemieckich kolegów, by nie tylko przywiózł swoje fruwające okazy, ale także wystąpił w roli tłumacza.

- Przyjechałem w piątek, pracowałem cały czas na niemieckim stoisku. Prosił mnie między innymi Robert Klement, znana w świecie hodowców osoba w Niemczech. Z tego, co wiem, wyszedł cało. Zamierzaliśmy z Ebim pozostać do niedzieli, gdy tymczasem stało się to nieszczęście. Szok mnie nie opuszcza - opowiadał nam wczoraj Franciszek Marmuszewski. Gdy dach zaczął się walić, siedział przy ladzie stoiska.

- Podszedł do mnie Antoni Damek z Częstochowy, ot tak, zagadnąć co słychać, zapytać o zdrowie... i w tym momencie strasznie huknęło. Ogromny podmuch poszedł po ladzie i klatkach z ptakami, leciało szkło. Upadłem na plecy, odruchowo zasłoniłem twarz. Nie wiedziałem, co się dzieje i czy coś mi się nie stało. Czułem, że oberwałem sztangą w plecy. Podczołgałem się pod ladę. Usłyszałem wokoło krzyki i jęki; Jezus, Maria, ratunku, ratujcie... Zerwałem się, nie myśląc, co ze mną. Zobaczyłem przede mną mężczyznę. Leżał twarzą do ziemi. Był przywalony gruzem i metalowymi belkami. Wołał, żeby go ratować. Podskoczyłem. Jeszcze ktoś ze mną. Ciągnęliśmy go za marynarkę. Ale on wołał z chwili na chwilę coraz ciszej. Chciałem się dowiedzieć, jak się nazywa. Powiedział: Zygmunt. Zięcia nie było ze mną, poszedł z Niemcami do innego stoiska, chyba na kawę. Tamto było blisko ściany nośnej i metalowych wsporników. Gdy się zaczęło walić, zdążyli uciec. Odnaleźliśmy się potem. Ebi biegał do auta do apteczki, bo ratował jakąś kobietę, która miała strasznie rozciętą głowę. Pamiętam, brnąłem przez to straszne gruzowisko, ślizgałem się upadałem, nade mną było tylko niebo. Z naszego stoiska uratowali się chyba wszyscy. Wiem, że żyje Marek Trzaska, hodowca z Prudnika. Widziałem na liście osób przewiezionych do szpitala Patrycję Baliś, córkę dziennikarki Danuty z czasopisma "Dobry lot", z Chrzanowa. Nie widziałem przy żadnym nazwisku dopisku Nowy Sącz, Limanowa czy Gorlice.

Hodowcy wyjechali z Katowic dopiero wczoraj o godz. 9.45. Ruch samochodów osobowych w bezpośrednim sąsiedztwie tragedii całkowicie był wstrzymany, a poza tym, jak mówił pan Franciszek, chyba nie byliby w stanie prowadzić bezpiecznie auta.

Piękno i groza

W sobotnie popołudnie w katowickiej hali targowej ogłaszano wyniki konkursu na najpiękniejsze okazy gołębi pocztowych. Pierwsze miejsce zdobyła gołębica-medalistka z hodowli ks. Józefa Słabego, proboszcza parafii w Bystrej pod Gorlicami. On sam nie pojechał na targi. Pozostał na skupieniu grupy kapłanów z biskupem.

- Trudno opisać słowami to, co czuję. Najpierw przyszła wiadomość, że moja gołębica zwyciężyła w punktacji wyglądu ptaka, jego piękności, a drugi ptak wysłany na wystawę zajął dziesiąte miejsce. Potem doszły wieści o tej straszliwej tragedii. Przyznam, że nie wybierałem się do Katowic. Ale przecież też tam mogłem się znaleźć - mówił nam wczoraj rano proboszcz z Bystrej. - Straszna tragedia. Próbujemy tu dzwonić po ludziach, bo wielu naszych hodowców spod Gorlic wybierało się na targi. Mogli jechać indywidualnie. Ptaki prawdopodobnie przepadły, ale nie ma o czym mówić w tej chwili, w obliczu tego, co się stało.

Ksiądz Słaby ma hodowlę blisko trzystu gołębi. Gołębica, która zdobyła w Katowicach pierwsze miejsce, była najlepszą w Polsce od kilku lat, utytułowaną w kraju i za granicą.

Jesteście cali i zdrowi?

Od sobotniego wieczora trwały nieustanne wzajemne poszukiwania osób, które wyjechały na katowickie targi. Problemu nie było z tymi, którzy wybrali się zbiorowym transportem. Gorzej z indywidualnymi wyjazdami.

- Nie wiem, ile telefonów wykonałem od soboty - mówił nam w niedzielę do południa prezes oddziału Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych w Limanowej Józef Wróbel. - Sprawdzaliśmy bezpośrednio komórki, dzwoniliśmy do rodzin, czy ci, którzy wyjechali, są cali i zdrowi. Wygląda na to, że - chwała Bogu - nikogo z okręgu limanowskiego nie brakuje, że wszyscy szczęśliwie wrócili.

Od sobotniego wieczora grzała się komórka Mieczysława Gwiżdża w Nowym Sączu. On jednak był w grupie 50 osób jadącej autokarem. Zabrali się z powrotem do domu kilkanaście minut przed runięciem dachu.

Ludzie szukali się także po Gorlicach, gdzie szefem oddziału jest Jan Ryzner. Niecierpliwie na wiadomości czekał sołtys Bystrej Stanisław Szymczyk. Rano, w niedzielę, spotkał się z kolegami na zebraniu OSP. Był jednym hodowców, którzy, choć namawiani, jednak zrezygnowali z wyjazdu. Ze szczątkowych wiadomości, które mozolnie godzinami układały się w całość wynikło, że kataklizm ominął gołębiarskie bractwo z regionu limanowskiego, gorlickiego i sądeckiego. Wyjechali do domów wcześniej.

Notował:(WCH)

"Dziennik Polski" 2006-01-30

Autor: ab