Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Jak przed dwudziestu laty

Treść

Na stadionie im. O. Władysława Augustynka odżyły w sobotę wspomnienia. Na piłkarskiej murawie pojawili się ludzie, którzy - jako zespół KKS Sandecja - przed dwudziestu laty dostarczyli sądeckim kibicom niepowtarzalnych wzruszeń. Po raz pierwszy w historii sądeckiego sportu wywalczyli dla miasta drugą ligę.

Powtórnie w jednej, a raczej w dwóch drużynach wystąpili zawodnicy, mający w zdecydowanej większości przypadków sportowe kariery za sobą, ale wciąż zachowujący nie tylko świetną kondycję, niepospolite umiejętności techniczne, ale również, a może przede wszystkim - radość życia, znakomite samopoczucie, pogodę ducha i witalność. Przypomnieli publiczności, jak przed niemal ćwierćwieczem wyglądał futbol, z jakim uczuciem podchodziło się do rozgrywanych spotkań, z jakim szacunkiem traktowało się przeciwnika.

Bohaterom przedwczorajszego popołudnia zaokrągliły się sylwetki, przerzedziły czupryny. Ich ruchy jakby spowolniały, tempo przeprowadzanych akcji nie mogło być więc oszałamiające. Ale jakie te akcje były pomysłowe, jak wiele w każdą z nich wkładano serca... A sztuczki techniczne Kuźmy? A parady bramkarskie Fałowskiego i Sejuda? A długie, mierzone podania Sowińskiego? A precyzja Nosala? A główki Szczeciny? A spokój interwencji Chlebka? A trzeźwość umysłu, niezłomność Garguli? Długo by tak można było mnożyć te różne ochy i achy. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że ci którzy w upalne, duszne sobotnie popołudnie zajęli miejsca na trybunach tego samego co przed dwudziestu laty, ale nie takiego samego stadionu Sandecji, dokonali właściwego wyboru. W chwili, kiedy wciąż nie sposób określić, jaka będzie przyszłość Sandecji, powróciliśmy do czasów, kiedy w klubie nie pieniądze i walka o przetrwanie były kwestiami najistotniejszymi. Do czasów, kiedy w najwyższej cenie był entuzjazm. Kiedy jako wartości nadrzędne jawiły się: męska przyjaźń, gotowość do poświęceń i chęć udowodnienia rywalom swej wyższości, w twardym, sportowym boju.

Daniel Weimer

"Dziennik Polski" 2006-07-10

Autor: ab