Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Jedyny taki trener

Treść

Nie wiem, czy w piłkarskim świecie jest trener, który miałby na koncie dwa mistrzowskie tytuły, które dzielą 34 lata. Takim wyczynem może się pochwalić Orest Lenczyk i już sam ten fakt pokazuje wyjątkowość szkoleniowca, który w niedzielę doprowadził na szczyt zawodników Śląska Wrocław. A gdy tę drużynę przejmował pod koniec września 2010 roku, plasowała się ona na przedostatnim miejscu w ligowej tabeli.

Lenczyk urodził się 28 grudnia 1942 roku w Sanoku. Jest najstarszym spośród trenerów ekstraklasy, z tej racji bywa nazywany "Nestorem". Mimo słusznego wieku imponuje formą, także fizyczną. Kibice doskonale pamiętają jego "fikołki" wykonywane jeszcze niedawno po najważniejszych zwycięskich meczach Śląska. Do Wrocławia, ponownie, trafił we wrześniu 2010 roku, po siedmiu kolejkach sezonu 2010/2011. Drużyna znajdowała się wtedy na dnie. Miała na koncie zaledwie cztery punkty, tyle samo co ostatnia Cracovia, i aż 14 straconych bramek. Grała fatalnie. W debiucie doświadczony szkoleniowiec osiągnął spory sukces, bo Śląsk bezbramkowo zremisował z Wisłą w Krakowie. Rundę jesienną zakończył na dziewiątej pozycji, ze stratą 10 punktów do prowadzącej Jagiellonii Białystok i siedmiu do drugiej Wisły.


Alkohol? Nie ma mowy!
Cofnijmy się teraz jednak w przeszłość. Lenczyk piłkarzem był przeciętnym, sukcesami specjalnymi pochwalić się nie mógł. Trenerem, jak sam przyznawał, został trochę przez przypadek. Rodzice woleli, by poszedł w ich ślady i zajął się nauką. Oboje byli matematykami, ojciec wiedzę czerpał od Stefana Banacha na uniwersytecie we Lwowie. Jego siostra i brat byli lekarzami. Na początku szkoleniowej kariery pracował w Karpatach Krosno, potem Stali Rzeszów, Siarce Tarnobrzeg, by w 1975 roku trafić do Wisły Kraków. Klubu, w którym wypłynął na szerokie wody. Szybko zastąpił na stanowisku pierwszego trenera Aleksandra Brożyniaka i w sezonie 1977/1978 doprowadził "Białą Gwiazdę" do mistrzostwa Polski. To był jego autorski zespół, oparty na wychowankach albo graczach związanych z Krakowem i okolicami. Zespół grający piłkę wyjątkową, piękną dla oka, nieszablonową. Już wtedy starał się być dla zawodników autorytetem i surowym wychowawcą. Takim pozostał do dziś. Lubi mieć własne zdanie i mocno przy nim obstaje. Nie znosi sprzeciwu. Nie pali, nie pije, nie stosuje żadnych używek i tego samego oczekuje od piłkarzy. Biada temu, od którego wyczuje woń alkoholu, kto niesportowo się prowadzi. Nigdy nie należał do partii i - czym się szczyci - nie sprzedał i nie kupił meczu. Tak zresztą mówi 99 procent trenerów, ale akurat Lenczykowi można i wypada wierzyć. Jest bowiem uczciwy. Trzymał i trzyma się z dala od wszelakiej maści menedżerów oferujących piłkarzy za pół darmo i przy tym góry złota za pośrednictwo przy transferach. Brzydził się i brzydzi oszustami i kombinatorami. W futbolowym środowisku, które przez lata toczyła gangrena, zdegenerowanym i zepsutym, był uważany, jak sam przyznawał, za "dziwaka". Czy to się zmieniło? Chyba nie. Lenczyk jest człowiekiem starej daty i nie chodzi tu wcale o rok urodzenia. Znane są opowieści piłkarzy, którzy nie znając jego zwyczajów, na powitanie pierwsi wyciągali rękę. W najlepszym wypadku otrzymywali wtedy od trenera wykład o dobrych manierach i wychowaniu.


Wiedza ponad laptopa
Lenczyk nie ma swojej strony internetowej. Nie zasypuje świata mądrościami życiowymi, nie lansuje się, od mediów raczej stroni, niż dba o ich przychylność. Zadziwia też piłkarzy, choćby metodami treningowymi. Podczas gdy dziś modne jest korzystanie z laptopów i innych wymysłów nowoczesnej techniki, 70-letni szkoleniowiec serwuje podopiecznym ćwiczenia na matach, z piłkami lekarskimi itp. Niektórzy, także w Śląsku, po cichu, z boku, śmiali się z nich, przynajmniej na początku współpracy. Szybko jednak nabierali szacunku, gdy okazywało się, że sił mają więcej od krajowych konkurentów, mogą spokojnie biegać i walczyć przez pełne 90 minut. Przygotowanie fizyczne zawsze było oczkiem w głowie Lenczyka.
Po mistrzostwie Polski z Wisłą wydawało się, że to początek wielkiej kariery trenera. Ta się jednak potoczyła w trochę innym kierunku. Lenczyka nie chciały zatrudniać głośne firmy, walczące o najwyższe cele. Być może brało się to z jego bezkompromisowości, obsesyjnego wręcz pragnienia ogarniania wszystkich spraw i trzymania ich pod kontrolą. Za komuny, ale też później, rzadko który prezes zgadzał się dawać trenerowi pełną swobodę i nie wtrącać do jego roboty. Lenczyk obejmował więc najczęściej kluby znajdujące się w dolnych rejonach tabeli. Pracował w Ruchu Chorzów, Widzewie Łódź, GKS Katowice, Pogoni Szczecin, Bełchatowie. Z tym ostatnim, w 2007 roku, zajął drugie miejsce, tytuł przegrywając niemal na finiszu z Zagłębiem Lubin. Niedługo później objął i "Miedziowych", wprowadzając ich do ekstraklasy. Potem prowadził Cracovię, by w końcu trafić do Wrocławia. A raczej wrócić, bo na ławce Śląska zasiadał już w sezonie 1979/1980.

Z dna na szczyt
Gdy przychodził we wrześniu 2010, dostał konkretne zadanie - utrzymać zespół w elicie.
Na dzień dobry, w szatni, powiedział piłkarzom: "A teraz wszyscy wstaniecie i powiecie ładnie: "Dzień dobry, panie trenerze"". Zawodnicy, w małym szoku, tak uczynili, na co Lenczyk odpowiedział: "Dzień dobry, kochani piłkarze". Z zadania wywiązał się rewelacyjnie, bo Śląsk pod jego wodzą dostał skrzydeł. Sezon, co wtedy wydawało się czymś nierealnym, zakończył na drugim miejscu, ustępując jedynie Wiśle. Wielu komentatorów starało się umniejszać ten wyczyn, twierdząc, że skorzystał na słabości ligi i potknięciach możnych - Legii i Lecha. Było w tym trochę prawdy, ale tylko trochę. Wicemistrzostwo wrocławianie wywalczyli sami. - Rok temu byłem przerażony, bo powiedziano mi, że w następnym sezonie ma być lepiej - przyznał kilka dni temu. W niedzielę, po kolejnych niewiarygodnych rozgrywkach, Lenczyk mógł unieść ręce i powiedzieć: "Udało się". Śląsk został mistrzem Polski. A droga na szczyt okazała się wyjątkowo zawiła. Po jesiennej serii spotkań zespół był liderem tabeli i w zgodnej opinii prezentował się zdecydowanie najlepiej spośród ligowców. Wiosną jednak się zaciął. Padł na ziemię, gdy na własnym stadionie, we Wrocławiu, przegrał z Legią 0:4. Zaczął obsuwać się w tabeli, mistrzostwo wymykało mu się z rąk. Ba, w pewnym momencie nie było wcale pewne, czy uplasuje się na miejscu gwarantującym występy w pucharach. Klub borykał się z problemami finansowymi, ale mocno zaiskrzyło też między piłkarzami a trenerem. Wszystko przez rozmowę Lenczyka z prezydentem Wrocławia, którą przypadkowo nagrali dziennikarze. Szkoleniowiec winę za słabe wyniki w całości zrzucił na zawodników, a ci się wściekli. Nie chodziło nawet o krytykę, ale fakt, że - ich zdaniem - pewne sprawy nie powinny wychodzić poza szatnię. Konflikt jakoś udało się później załagodzić, ale nie o wszystkich graczach można było już powiedzieć, że za swym trenerem będą w stanie skoczyć w ogień. Nielojalności mu nie zapomnieli. W końcówce sezonu Śląsk stał się jednak jednością. Wygrał trzy ostatnie mecze, korzystając z wpadek Legii, awansował na pierwsze miejsce. W niedzielę dzięki zwycięstwu nad Wisłą został mistrzem. W tym zdarzeniu i miejscu było coś symbolicznego. Swój drugi tytuł Lenczyk zdobył bowiem w Krakowie, czyli tam, gdzie zaczynał wielką karierę. Tam, gdzie pierwszy raz dotarł na szczyt, przed 34 laty. Orest Lenczyk jest rekordzistą ekstraklasy pod względem liczby spotkań w roli trenera, ma ich na koncie ponad 550. Przez pewien czas marzył o objęciu reprezentacji Polski, przez moment temat był nawet aktualny, gdy przyszłość Franciszka Smudy wisiała na włosku. Teraz już sam, pytany o kadrę, temat ucina.

Piotr Skrobisz

Nasz Dziennik Środa, 9 maja 2012, Nr 107 (4342)

Autor: au