Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Kocioł w domu

Treść

Zdjęcie: Robert Sobkowicz/ Nasz Dziennik

Z Hanną Plandą, córką por. Stefana Głowackiego „Smugi”, zamordowanego 13 czerwca 1949 r. w więzieniu mokotowskim w Warszawie, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

Ile miała Pani lat, gdy aresztowano ojca?

– Zaledwie rok, więc moje wspomnienie z tamtych lat jest bardzo nikłe. Właściwie nie pamiętam ojca i samego momentu aresztowania. Wszystko, co wiem, opowiedziała mi mama. Zanim przyszłam na świat, mama z bratem, starszym ode mnie o 10 lat, który miał wówczas 2 latka, została wywieziona do Związku Sowieckiego. Była na Syberii i w Kazachstanie, do Polski wróciła po 5 latach, w 1945 roku. Wtedy dopiero spotkała się z ojcem i dowiedziała się o jego działalności. Brat, podobnie jak ja, również nie za wiele miał tego kontaktu z ojcem. Ciotki opowiadały mi, że wrócił z Syberii bardzo zmieniony. Przestraszył się, gdy zobaczył się w lustrze, a także wtedy, kiedy dotknął ciepłego pieca. Wszystko bardzo głęboko w sobie przeżywał. Rodzice przenieśli się wówczas do Wrocławia, gdzie ojciec nawiązał kontakt z Ośrodkiem Mobilizacyjnym Wileńskiego Okręgu AK kierowanym przez ppłk. Antoniego Olechnowicza „Pohoreckiego”.

Matka nie wiedziała, czym zajmuje się Pani ojciec?

– Tak mi się wydaje, że w ten sposób chronił rodzinę. Tata najpierw walczył w czasie kampanii wrześniowej w okolicach Augustowa i Suwałk. W listopadzie 1939 r. wyjechał do Wilna, gdzie od 1941 r. rozpoczął działalność w AK, pełniąc funkcję dowódcy podrejonu. W kwietniu 1945 r. jako repatriant wyjechał z Wilna i przybył do Wrocławia, gdzie jak wspomniałam, nawiązał współpracę z „Pohoreckim”, a także z Aleksandrem Tomaszewskim, z którym został znaleziony na Łączce 20 maja 2013 r. w jednym dole. Aresztowania raczej się spodziewał, bo Tomaszewskiego i Olechnowicza aresztowano kilka dni wcześniej.

Zrobiono to w jego mieszkaniu we Wrocławiu?

– Nie. Rodzice wyszli wtedy na spacer, w mieszkaniu została ze mną i bratem babcia. Tata z mamą umówili się z nią, że gdyby coś złego się działo, to ma powiesić w oknie pieluszkę. Wracając ze spaceru, rodzice rozpoznali umówiony znak, wówczas mama sama wróciła do mieszkania, a tata uciekł i zaczął się ukrywać. W domu był kocioł. Cała korespondencja została przejrzana i wszystkie adresy z całej Polski, jakie w niej znaleziono, zostały obstawione przez ubeków. Tata wpadł 7 lipca 1948 r. u kolegi w Dębowej Kłodzie, gdzie na niego już czekali. 8 marca 1949 r. Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie pod przewodnictwem kpt. Zbigniewa Furtaka skazał go na karę śmierci. Wyrok wykonano 13 czerwca 1949 r. w więzieniu mokotowskim w Warszawie. Mama nic o tym nie wiedziała, niepokoiła się, że nie wraca. Dopiero po kilku miesiącach dowiedziała się, że został aresztowany. Wtedy przeniosła się z Wrocławia do Lublina, do swoich rodziców.

Próbowała nawiązać kontakt z mężem?

– Tak, ale to nie było proste. Wiedziała jedynie, że jest w więzieniu mokotowskim, ale kontaktu z nim nie miała. Na wiosnę 1949 r., kiedy ojciec miał już zasądzoną karę śmierci, dostała od niego jeden króciutki list. Adresowany był do mnie, brata i mamy. Tata napisał do każdego z nas po kilka słów. Pisał m.in. do brata, żeby opiekował się mamą, a ją prosił, żeby wystąpiła do prezydenta Bieruta o jego ułaskawienie. Zrobiła to, ale odpowiedź dostała dopiero po własnych usilnych staraniach w 1957 roku. Otrzymała wtedy sentencję wyroku, w której było napisane, że prezydent Bierut nie skorzystał z prawa łaski i wyrok na ojcu został wykonany 13 czerwca 1949 roku. Mama po 8 latach dowiedziała się wtedy po raz pierwszy, że tata nie żyje.

Przez te lata łudziła się, że jest inaczej?

– Tak. Pamiętam ze swoich dziecinnych lat, że mama z babcią siadały przy radiu, gdy czytane były listy emigrantów wracających ze Związku Sowieckiego. Łudziły się, że być może tatę również wywieziono gdzieś na Syberię. 1957 rok rozwiał te złudzenia. Mama miała problemy, bo nigdzie nie mogła dostać pracy. W momencie, kiedy składała podanie o nią i przedstawiała swój życiorys, musiała pisać również, co działo się z jej mężem. Wtedy wszędzie dostawała odmowną odpowiedź, a musiała wyżywić przecież za coś dwoje dzieci. Pracę dostała w końcu przez przypadek. Dziadek pracował wówczas w Domu Książki w Lublinie, gdzie był głównym magazynierem. Pech chciał, że gdy pomagał w przygotowaniu jakiejś wystawy książek, złamał nogę i nie miał go kto zastąpić. Uczyniła to mama i już tam została. Skończyła technikum księgarskie i pracowała później jako kierownik księgarni. Wiem, że w domu jakoś specjalnie głośno nie mówiło się o tym, co się z ojcem stało. Mama po Syberii była trochę przestraszona.

Jakim człowiekiem był Pani ojciec?

– Był typowym wojskowym, ale również człowiekiem opiekuńczym i bardzo troskliwym dla rodziny. Wiem z rozmów prowadzonych w domu, że ojciec miał po wojnie możliwość wyjechania z kraju. Już nawet miał załatwione miejsce na statku do Anglii czy innego kraju. Nie zgodził się jednak na wyjazd z Polski, nie chciał zostawić mamy samej z maleńkimi dziećmi.

Zostały Pani jakieś pamiątki po nim?

– Jedynie kilka zdjęć, nic więcej. Gdy jednak poproszono mnie z Polskiej Bazy Genetycznej Ofiar Totalitaryzmów o przysłanie jego fotografii, miałam problem z wybraniem takiej, na której byłoby wyraźnie widać twarz taty. Na stronie IPN, przy biogramie ojca, pojawiło się takie zdjęcie, ale nie wiem, skąd pochodzi, bo nigdy nie było w zbiorach rodzinnych. Niestety, nie zachowały się żadne przedmioty po tacie, wszystko gdzieś przepadło w czasie wojny i w okresie prześladowań, a także w czasie różnych przeprowadzek.

Jakie to przeżycie dla rodziny, gdy dowiaduje się, że ich bliski został po tylu latach w końcu odnaleziony?

– Niesamowite. Niestety, nie doczekali tego moja mama i brat. Z rodziny zostałam sama z bratankiem, ja też najbardziej to przeżywałam. Gdy dowiedziałam się, że szczątki ojca zostały zidentyfikowane, pojawiła się u mnie zarówno radość, jak i jakiś żal. Rodzina próbowała wcześniej szukać miejsca pochówku taty, ale ich starania pozostawały bez echa. O trwających pracach poszukiwawczych na Łączce dowiedziałam się z internetu ze strony IPN. Tam między innymi nazwiskami znalazłam także nazwisko mojego ojca. Zadzwoniłam wtedy do profesora Krzysztofa Szwagrzyka i na jego prośbę wysłałam swój materiał genetyczny do badań. Dopiero niedawno, tuż przed uroczystością wręczenia rodzinom not identyfikacyjnych ich bliskich w Belwederze, dowiedziałam się, że ojciec został rozpoznany.

Gdzie go Pani pochowa?

– Dostałam pismo z Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa z prośbą, żeby wypowiedzieć się na ten temat. Właśnie odpisuję, że chciałabym go zostawić w mauzoleum, które ma powstać na Łączce, wraz ze wszystkimi innymi towarzyszami broni. Wiem, że gdybym zabrała go stąd do Lublina, spoczywałby tam jako ktoś anonimowy. Tu zaś będzie miał miejsce pamięci razem z innymi. Po uroczystości wręczenia not identyfikacyjnych w Pałacu Prezydenckim pojechałam na cmentarz Powązkowski i znalazłam kwaterę „Ł”, na której byłam po raz pierwszy, oraz miejsce, gdzie tata leżał przez te wszystkie lata. W tej chwili jest tam alejka. Profesor Szwagrzyk pokazywał nam wcześniej, w którym dokładnie miejscu kogo odkopali. Te zdjęcia zrobiły na mnie dramatyczne wrażenie. Fotografie odkopywanych szczątków ściskały za serce.

Dziękuję za rozmowę.

Piotr Czartoryski-Sziler
Nasz Dziennik, 9 października 2014

Autor: mj