Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Kwiaty na oborze

Treść

Prawie wszyscy jesteśmy ze wsi. W każdym z nas tkwi głęboko jakiś obraz, jakieś głosy, zapachy, smaki, które oznaczały pierwotny ład, cichość, wspólnotę, rodzinność, bezpieczeństwo i poczucie sensu. Może to dźwięk skrzypiącego żurawia, obracających się kół drewnianego wozu, zapach sianokosów, jazda drabiniastym wozem pełnym snopków, widok porannych mgieł nad rzeką, gdy szło się z dziadkiem na ryby, albo rozgrzany słońcem sad, w którego środku stała pasieka. Tuż obok, pod lipą - dębowy stół, przy którym częstowano miodem lanym prosto z butelki, świeżym chlebem z domowego pieca i zimną wodą ze studni, w pokrytej mgiełką szklance z grubego szkła. Jeżeli dziś znikają te obrazy, ci ludzie, których krzątaninę na polach i w ogrodzie obserwowaliśmy z dziecięcą ciekawością, odczuwamy niepokój. Jaki jest jego skutek? Nieraz zaskakujący.
Oto opustoszałe wiejskie domostwa, zwane teraz "siedliskami", zaludniają ludzie z miasta. Gna ich do zarośniętych pokrzywami i łopianami podwórek i leżących odłogiem pól. Przyjeżdżają, by kosić trawę, palić ogniska i wylegiwać się w zdziczałych sadach. Niektórzy tę tęsknotę nazywają atawizmem. Niektórych śmieszy ten sentymentalizm i chłopomania.
Wiejskie kobiety, którym nie opłaca się już trzymać inwentarza, zaopatrują się w sklepach w jajka z ferm, w watowate bułki na polepszaczach i w przetworzony w wielkich fabrykach żywności nabiał. Panie z miasta - szczególnie te dobrze urodzone albo z ambicjami - raczą rodzinę razowym chlebem z grubą skórką, wypiekanym w domowym piecu, a w skrzynkach na parapecie hodują zioła. Nie ze snobizmu, z rozsądku. Wieś - szczęśliwa, że w każdym sklepie można dostać "miejskie" wędlinę, napoje i czekoladki; miasto coraz częściej ugania się za warzywami z gospodarstw ekologicznych, zaprzyjaźnia się z rolnikami, którzy gospodarują na paru hektarach. Wieś nie wybrzydza na żywność z plastikowych kubeczków, zamożne miasto coraz częściej szuka na targu grzybów, orzechów, jagód i borówek prosto z lasu. Ta sytuacja ukazuje nie tylko różnicę w możliwościach finansowych, ale także w wyobraźni i mentalności.
Ale przecież gdzieś od środka tych przetasowań, zamiany miejsc, ról i upodobań czai się jakiś niewypowiadany dramat. Szarpiące pytanie, co dalej ze wsią? Co dalej z ziemią?
Pod szemranymi hasłami wolnego rynku odbywa się w Polsce od lat z górą dwudziestu mordowanie polskiej wsi. Niszczy ją pośrednictwo - bardzo często nieuczciwe, o mafijnych powiązaniach - i wymuszanie uprzemysłowienia upraw i hodowli. W rezultacie chłop sprzedaje swoją żywność za bezcen i dokłada do upraw. Żeby zmieścić się jakoś na nieuczciwym rynku (sprowadzanie taniej żywności z Chin i innych krajów, opróżnianie magazynów UE sprzed dwudziestu lat etc.), zmuszony jest do produkowania coraz gorszej jakości żywności i produktów rolnych. To nie brak wiary czy rozsądku, tylko bieda zmusza go do tego. Chłop nie zna języków, nie jest w stanie przeczytać ulotek z informacjami o śmiercionośnych składnikach używanych przez siebie środków chemicznych. (Tam, gdzie jest ich masowa produkcja, gdzie króluje hasło zysku za wszelką cenę, nikt nie myśli o czyimś zdrowiu i życiu). Jest ponadto utwierdzany w rzekomej obligatoryjności idiotycznych przepisów unijnych dotyczących jego własnego gospodarstwa - czy więc może się czuć nadal jego faktycznym właścicielem? (Tymczasem duże kraje UE, które dbają o swoje interesy, nierzadko gwiżdżą na unijne przepisy, choć i tam rodzimi rolnicy mają poczucie, że są eliminowaną grupą społeczną). Przetwórstwo żywności jest w Polsce zmonopolizowane, małe zakłady. Małe masarnie, które mają największe szanse, by wytwarzać zdrowe produkty, są zamykane pod byle pretekstem.
Drobnomieszczanin szlachcicem
Na wsi nie brakuje też tych, którzy gotowi są oddać ostatni kawałek ziemi, żeby mieć na mieszkanie w mieście, ogrodzenie, porządny samochód, nowe meble. Miasto tymczasem liczy pieniądze, żeby wystarczyło choć na kilka arów "w ładnym miejscu", a potem marzy o jakiejś walącej się chacie, studni, obórce, kurach drepczących wśród chwastów, "prawdziwej" krowie. A kiedy już chłop pozbędzie się ziemi, która ciążyła mu jak kamień (za mało maszyn, nieopłacalne uprawy, uzależnienie od chemii, drożejące paliwo, nieobliczalny rynek), i staje się byłym rolnikiem, zaczyna stawiać paradne płoty, ogródki przydomowe zamienia na ogrody francuskie, domy przypominające klocki - na mauretańskie czy włoskie wille, opustoszałe obory pracowicie dekoruje kwiatami. Jego życie przypomina żywot królewicza z bajki, który w jednej chwili z żebraka stał się właścicielem fortuny. Jest szczęśliwy. Do czasu. Bo przecież pieniądze kiedyś się kończą. Co dalej?
Czy pojawia się żal, jakaś refleksja? Czy może liberalizm skutecznie wyparł z umysłu poczucie niezręczności, zażenowania, że weszło się w nie swoją rolę? Wieś naśladuje miasto, miasto naśladuje wieś. A wszystko to nierzadko na pograniczu farsy. Bo to właśnie często liberalizm, przez rozbudzanie namiętności związanych z konsumpcją, nakręcanie wciąż nowych "potrzeb", wypędza młodych i starych z rodzinnych gospodarstw, przekonuje, że pozostanie na wsi "nie ma sensu", bo każdy wysiłek skończy się - wcześniej czy później - klęską. To liberalizm niszczy zakorzenienie w ojcowskiej ziemi i we wspólnocie, każe dystansować się i w efekcie lekceważyć życie religijne, nie obchodzić już z takim zaangażowaniem jak jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat temu maryjnych świąt, parafialnych odpustów, lub w ogóle o nich zapominać. To liberalizm powoduje ogromne straty w jakości polskich gleb, maltretowanych bez umiaru radykalnymi środkami chemicznymi, bo "z tej ziemi trzeba wycisnąć pieniądze". Domaga się, by wyczekiwać niecierpliwie godziny rozpoczęcia kolejnych seriali w telewizorze, a nie odwiedzin krewnych czy sąsiadów.
Liberalizm pustoszy polską wieś, wydrąża ją duchowo, eksploatuje psychicznie i materialnie, obiecując pasmo powodzenia i przyjemności bez wysiłku, a potem - z upiornym chichotem - porzuca ją i zostawia samej sobie. Nie są odosobnione przypadki rolników, którzy - ulegając wizji łatwego życia, wyzbywszy się ziemi pod presją konsumpcyjnych marzeń - z właścicieli, gospodarzy, stali się wyrobnikami na cudzym, najmowanymi za grosze robotnikami bez przynależności do ziemi przodków, bez własności.
Ideologiczny kontekst
Jeszcze w latach 90. zapowiadano w politycznych "salonach" naszych podrabianych postkomunistycznych "elit", że Polskę trzeba ograbić z rolnictwa, wytrzebić w niej indywidualne gospodarstwa, zepchnąć na margines tę dziedzinę życia społecznego, która ma najwięcej wspólnego z wolnością, wykończyć gospodarkę, która przez ostatnie dziesięciolecia żywiła cały Naród. Przeflancować ludność wiejską do miast na jakieś pseudoposady, tak jak w latach 50. XX wieku zaganiano ją do kopalń, na wielkie budowy i do kombinatów. Dlaczego? Bo indywidualne gospodarstwa chłopskie są ostoją katolicyzmu. Bo tu bije wciąż źródło zdrowej religijności. Tutaj rodzą się powołania. Plan był prosty. Zastosować mechanizmy ekonomiczne. Nie mechanizmy zdrowej ekonomii, tylko globalnego, paneuropejskiego planu, poskręcanego w wymyślne supły, wysmażonego w pijanym widzie w jakimś dusznym gabinecie. W myśl tej strategii wprowadzanej w życie w całej Europie - ale w Polsce, z powodu radykalizmu środków, odczuwanej w ostatnich latach jako katastrofa narodowa - rolnictwo trzeba zdusić w pancernym uścisku rzekomych "praw rynku" jak pluskwę. Rodzime potrzeby żywnościowe i prawdziwie wolny rynek zastąpić "kwotami" branymi z sufitu. I oto na naszych oczach rolnictwo naprawdę umiera. A w sklepach pojawiają się niebezpieczne dla zdrowia podróbki żywności, wylakierowane, napęczniałe chemią.
Pora wyciągnąć wnioski.
Na ziemi zostają arystokraci
Zostają ci, którzy głęboko czują religijny wymiar swojego powołania do pracy na roli. Nie trzeba dodawać, że właśnie tacy rolnicy okazują się często najbardziej przedsiębiorczy. Bo są jednak ludzie, dla których więź społeczna - wspólnota, i więź z ziemią nie są abstrakcją, lecz realną podstawą egzystencji. Ludzie, którzy pamiętają z własnego dzieciństwa pierwsze przykazanie pracy na roli, od którego zaczynało się każdy dzień: "Jeśli Pan Bóg nie pobłogosławi, nic z tego nie będzie". Więc o to błogosławieństwo proszą. Zostają prawdziwi gospodarze zaczynający dzień od modlitwy. I od głębokiego namysłu - bo uprawa ziemi nie ma nic wspólnego z mechanicznymi czynnościami. To kunszt, wymagająca czujności, wiedzy i inteligencji twórcza współpraca ze Stwórcą. Jest ich coraz mniej. Tamci chłopi - ci, którzy już spoczywają na cmentarzach pod wysokimi drzewami (o ile nie wytrzebili ich sprytni "przedsiębiorcy" błyskawicznie zamieniający na złotówki każde naturalne bogactwo wiejskiego krajobrazu) - wiedzieli o tym najlepiej. Brakuje dziś ich statecznej mądrości, niespiesznych decyzji podejmowanych po uważnych obserwacjach ("A lato tego roku było suche..."). Ich wyciągania gospodarskich wniosków w perspektywie lat, nie miesięcy - bo pracując na ziemi, łatwo można się pomylić, a pomyłka kosztować może głodną zimę - ich podpatrywania, co tam u sąsiada, jak sobie radzi, ich gotowości, by spieszyć z pomocą. Ich dobrych rad, wieczornego głośnego pacierza na gołych deskach przy świętym obrazie z wieczną lampką albo przy krzyżu, który zawsze stał na stole. Brakuje też domów wypełnionych prostymi sprzętami i symbolami wiary. "Jeśli nie ma Boga, nie jesteśmy braćmi". Ostatnia encyklika Benedykta XVI, w której tyle uwagi poświęcił sprawom gospodarowania człowieka na ziemi zgodnie z planem Stwórcy, zgodnie z projektem - najlepszym dla człowieka - który po prostu tkwi w ziemi, obecny jest w przyrodzie, pod każdą szerokością geograficzną i trzeba go tylko odnaleźć niczym bezcenny zgubiony skarb, odczytać go, z uwagą obserwując te dobra, które otrzymaliśmy w darze, rozczarowuje tych, którzy szukają "nowości" i "rewelacji". Nie trzeba zawrotnych technologii rujnujących każdą kieszeń, nieustannego poprawiania i ulepszania tego, co zostało stworzone jako doskonałe. Nie trzeba drogi na skróty. (Jak to ujął jeden z katolickich działaczy, bezgranicznie niemal oddanych wsi, a mimo to dostrzegający dzisiejszą tragedię jej nieracjonalnej gospodarki: "Rolnicy dziś nie żywią i bronią, ale trują i zabijają"). Celem człowieka nie jest zdobycie fortuny, lecz życie wieczne. Wsi potrzeba umiaru, rozsądku, uwagi, staranności, dyscypliny, odwagi. Współpracy nauki służącej człowiekowi, służącej życiu, i szlachetnego rolniczego rzemiosła. Bo ziemi nie da się uprawiać metodami przemysłowymi. Inaczej będzie to tylko bezduszna eksploatacja zakończona wcześniej czy później totalną klęską. Tu potrzebna jest cierpliwa praca ludzkich rąk, spotkanie ich ciepła z ciepłem ziemi.
Fenomen rozwoju w Polsce gospodarstw ekologicznych - nie bez problemów, z wielkim trudem, jakim zawsze jest powrót do tradycji po latach eksperymentowania z tym, z czym eksperymentować się nie godzi - udowadnia, że jest jeszcze możliwe to, co "państwo" z rządowych lancii, niepotrafiący się dobrze wysławiać po polsku, uznali za przeżytek i anachronizm "szkodzący wizerunkowi Polski". Wieś polska z drewnianymi zabudowaniami, z przydrożnymi krzyżami i kapliczkami, wieś bez cuchnących na dziesiątki kilometrów ferm przemysłowego chowu trzody, ale za to ze stadami gęsi i kaczek nad stawami, nie musi wcale zarosnąć chwastami po pas, nie musi stać się lasem, jak chcieliby tego "projektanci" z Brukseli. Nie musi też koniecznie zostać skansenem, by przetrwać i pozostać jedynie atrakcją turystyczną dla międzynarodowych gości (choć mądrze zorganizowana turystyka może być ważnym źródłem dochodu polskich rodzin), ale może nadal żywić miasta i pozwolić godziwie żyć swoim rodzinom. Pozostać ostoją wiary, polskiej tradycji, katolickiej kultury. Wydawana przez pana Zbigniewa Przybylaka z Bydgoszczy "Eko-arka" pokazuje w każdym numerze dziesiątki ludzi, którym tradycyjne gospodarowanie na ziemi się opłaca, którym wszystko (lub prawie wszystko) się udaje, którzy nie mają wygórowanych potrzeb, wyśrubowanych oczekiwań, nieokiełznanych ambicji. Którzy żyją statecznie, spokojnie. Z błogosławieństwem Bożym.
Potrzebni nowi ziemianie
Wsi dzisiejszej dramatycznie brakuje dobrych, racjonalnych wzorców. Ludzie nawykli do ciężkiej pracy - choćby nawet tak trzeźwo myślący jak polscy chłopi - gubią się wśród zjawisk społecznych i gospodarczych, które nie zawsze potrafią prawidłowo odczytać i zinterpretować. Przykładem jest niejednoznaczna odpowiedź rolników na zagrożenie biologiczne związane z modyfikowaną genetycznie paszą i nasionami czy bezsilność wobec nachalnie wymuszanego stosowania różnych chemikaliów, jako rzekomo "zupełnie bezpiecznych", w miejsce tradycyjnego pielenia itd. Brakuje instytucji, które byłyby w oczach rolników wiarygodne i podjęłyby się bezstronnego oceniania tego typu presji i wszelkich nowinek. Brakuje doradztwa tu, gdzie decyduje się o zdrowiu samych plantatorów czy hodowców i odbiorców ich produktów oraz o jakości ziemi. W tej dziedzinie osiągamy wręcz szczyty niefrasobliwości. Brakuje inspiratorów zdrowej wiejskiej spółdzielczości i współpracy różnych sektorów rolnictwa.
Przed wojną rolę wzorców i doradców spełniali ziemianie. Tworzyli nie tylko nowoczesne lobby wspierające racjonalne zmiany gospodarcze na wsi, korzystne innowacje w uprawach i hodowli i stosowanie nowoczesnych maszyn, ale także czuwali nad ładem społecznym wiejskiego życia. Odpowiedzialność za ziemię i los pracujących na niej ludzi (to ziemianie troszczyli się o przyszłość chłopskich dzieci - zakładali dla nich ochronki, szkoły; polskie ziemianki służyły chłopskim rodzinom pomocą medyczną, nieraz na dużą skalę) była częścią odpowiedzialności za własne państwo. Mieczysław Jałowiecki, ziemianin spod Kalisza, opisuje, jak grupa sąsiedzka otoczyła ostracyzmem kogoś, kto wyłamał się z obowiązku obrony Ojczyzny. "Na pięknym, urodzajnym Zborowie siedział pan Józef Garczyński. (...) Mimo swojej kolosalnej siły nasz pan Józef podszyty był niespotykanym wśród ziemian tchórzostwem. Gdy wybuchła wojna bolszewicka i cała młodzież ziemiańska wsiadła na koń i ruszyła w pole, pan Józef przedstawił zaświadczenie miejscowej akuszerki o uprawnieniach felczera, że z powodu nadwątlonego zdrowia dziedzic Zborowa nie nadaje się do wojska. Wywołało to ogólne oburzenie i pan Józef był wydalony ze Związku Ziemian i skazany na bojkot towarzyski". W innym miejscu autor opisuje radykalną rozprawę z wiejskim lewicowym "działaczem" obnoszącym się ze swoją butą i demoralizującym wieś, którego syn terroryzował kolegów ze szkoły i bezkarnie lżył nauczyciela. Jałowiecki wezwał agitatora do szkoły i udzielił mu reprymendy. "Sąsiedzie - rzekłem, z trudem panując nad sobą - może byście tak zdjęli czapkę. Przecież tu jest szkoła i sami widzicie, krzyż wisi na ścianie. Nawet nie bardzo wypada, żeby gospodarz zachowywał się jak poganin" (M. Jałowiecki, Requiem dla ziemiaństwa). Gdy perswazja nie pomogła, trzeba było zastosować ostrzejsze środki. Poskutkowało. W szkole został przywrócony ład. Dziś nie ma takiej "instytucji" jak przedwojenne ziemiaństwo, które swoim autorytetem - uznawanym przez wszystkich mieszkańców wsi - mogło skutecznie moderować sytuację i zapobiegać plagom społecznym. Ogromne pole działania otwiera się przed księżmi proboszczami. Chcąc nie chcąc, z uwagi na swoją pozycję społeczną muszą oni na wsiach być autorytetami w sprawach nie tylko duchowych. Wieś bowiem jak kania dżdżu potrzebuje przewodników, dostarczycieli wzorców, mądrych doradców. Umiejących dostrzec problemy jej mieszkańców w kontekście szerszym, ogólnokrajowym. W kontekście zapaści rynku żywności, przeładowanego niezdrową, trującą, wysoko przetworzoną żywnością z importu i ogromnym, wzrastającym z miesiąca na miesiąc, zapotrzebowaniem na żywność naturalną, wysokiej jakości, bezpieczną.
Jest okrutnym paradoksem, że mnożące się z wielką szybkością w całej Polsce sklepy tzw. ekologiczne przeładowane są "ekologiczną" żywnością... z Chin i innych krajów azjatyckich; a także z Włoch, Niemiec i Czech. Zdarzają się nawet produkty z Belgii i Danii. Polskich jest tam jak na lekarstwo.
Polskim rolnikom, którzy heroicznie trwają na własnoręcznie uprawianej ziemi, należy się pomoc ludzi prawdziwie mądrych, nie tylko wykształconych formalnie. Ta pomoc powinna zmierzać do tego, by chłop mógł sprzedawać bez pośredników - lub przy pomocy uczciwych pośredników - swoją żywność miastu i utrzymać się z tego. To będzie sprawiedliwe, moralne i godziwe. To jest niezbędne, byśmy przetrwali jako Naród - także fizycznie, uniezależniając się od podejrzanej chemicznej żywności z importu. I odseparowali się od hołoty propagującej w świeckich mediach zabójcze dla polskiej kultury wzorce. To nas znów połączy we wspólnotę.
Czy nie powinno to stać się hasłem - a przede wszystkim programem wyborczym grup politycznych przygotowujących się do wyścigu o władzę?
Politycy chrześcijańskiej prawicy, czy możecie się jeszcze tak nazywać, zapominając o ludziach, którzy mieszkają poza obszarem wielkich blokowisk i podmiejskich willi? Wydając ich w każdych kolejnych wyborach, od lat dwudziestu, na pastwę cwaniaczków z PSL? Czy możecie ignorować fakt, że młode pokolenie Polaków wyrasta na sztucznej żywności, podczas gdy urodzajna polska gleba leży odłogiem, bo ludzie, którzy potrafią ją uprawiać, nie mają już sił i motywacji, by ruszyć z orką na jesieni? Miasto ze wsią. Wieś z miastem. To powinien być nasz program. Także tych wszystkich mieszczuchów, którzy tak lubią domy z drewna i których serca wyrywają się do wiejskiej ciszy i w niej szukają nie tylko ukojenia, ale inspiracji, natchnień. Szukają prawdy. Nie dajmy się rozdzielić i zobojętnieć na swoje potrzeby. Odpowiedzialność za ziemię, odpowiedzialność za los mieszkańców wsi to jest ważna część odpowiedzialności za państwo.
Ze szlachtą polską polski lud! Ze szlachtą mentalną, bo jedynie ona będzie potrafiła wziąć w swoje ręce odpowiedzialność za los Polski.
Ewa Polak-Pałkiewicz
www.radiomaryja.pl

Autor: wa