Przejdź do treści
Przejdź do stopki

LISTA NIEOBECNYCH

Treść

Włodzimierz Basiaga (1 października 1924 - 14 lipca 2007) Legendarny działacz Kolejarza Stróże, w 1949 roku współzałożyciel tego klubu. Z 84 lat życia blisko 50 poświęcił ukochanemu klubowi. - Od dłuższego czasu mąż chorował, poruszał się na wózku inwalidzkim - opowiadała "Dziennikowi Polskiemu" Halina Basiaga, żona zmarłego. - Straciłam nie tylko męża, ale i najwierniejszego przyjaciela, towarzysza życia na dobre i złe. Zmarły był nie tylko sercem i duszą oddanym działaczem Kolejarza, ale i jego długoletnim zawodnikiem. W wieku 50 lat z powodzeniem występował jeszcze na pozycji obrońcy. Na boisku prezentował podobne cechy charakteru, jak w życiu codziennym: konsekwencję, upór w dążeniu do postawionego celu, pracowitość. Od chwili powstania klubu, aż do ostatnich swych dni był jego sekretarzem, poświęcając społecznej pasji każdą wolną chwilę. Są tacy, którzy powiadają, że częściej przebywał na stadionie niż w domu. To oddanie sprawie potrafili docenić zawodnicy, którzy traktowali go jak swego ojca, choć nie dbał o zaszczyty. Nigdy nie zdecydował się na przyjęcie godności prezesa KS, chociaż trudno byłoby wskazać właściwszą od niego na to stanowisko osobę. Satysfakcję sprawił mu natomiast przyznany tytuł honorowego prezesa. - Bez Włodzimierza Basiagi Kolejarz już nigdy nie będzie taki sam - mówi krótko senator Stanisław Kogut, wiceprezes klubu ze Stróż. W życiu zawodowym Włodzimierz Basiaga związany był z koleją, piastując szereg odpowiedzialnych funkcji. Rozpoczynał jako kierownik oddziału naprawy wagonów, na emeryturę w wieku 62 lat odchodził jako naczelnik Wagonowni Pozaklasowej w Nowym Sączu. - Powołaniem Włodka, z którym przyjaźń łączyła mnie przez przeszło pół wieku, była praca społeczna - podkreśla Antoni Poręba, wieloletni sternik Kolejarza, obecnie honorowy prezes klubu. - Aktywność swą realizował jako radny kilku kadencji miasta i gminy Grybów, a w klubie zajmował się trzecioligową sekcją tenisa stołowego. Jeśli zaś chodzi o piłkę nożną, to największą przyjemność sprawiało mu prowadzenie drużyn najmłodszych adeptów - orlików i trampkarzy. Dzieci go uwielbiały. Włodek przyczynił się do powstania w Stróżach punktu napraw wagonów, który z kolei stał się zaczynem dzisiejszych sukcesów piłkarskiej drużyny Kolejarza, poprzez stworzenie dla zawodników stanowisk pracy. Wiadomość o odejściu tego szlachetnego, dobrego, sprawiedliwego i uczciwego człowieka przyjmuję z ogromnym żalem. W ostatnim czasie pożegnaliśmy innych, długoletnich klubowych działaczy. Uświadamiam sobie z całą mocą, że bezpowrotnie odchodzi w przeszłość era Kolejarza z połowy XX wieku. Andrzej Bieniasz (15 lutego 1931 - 28 listopada 2006) Długoletni ordynator Oddziału Ginekologiczno Położniczego Szpitala im. Jędrzeja Śniadeckiego. Zmarł po długiej i ciężkiej chorobie. Urodził się w Krakowie. Był absolwentem tamtejszej Akademii Medycznej. Początkowo pracował w szpitalu wojskowym w Olsztynie. Później znalazł zatrudnienie w krakowskim Instytucie Ginekologiczno Położniczym, a w latach 1977-2000 jako ordynator w Nowym Sączu. Cały czas doskonalił wiedzę i umiejętności, dochodząc do tytułu doktora nauk medycznych. - To są dla nas bardzo smutne dni - mówiła przed blisko rokiem ordynator dr Małgorzata Niemiec. - Wszyscy na naszym oddziale jesteśmy uczniami pana doktora. U niego praktykowaliśmy, korzystaliśmy z jego fachowych rad, z nim na co dzień przez wiele lat współpracowaliśmy. W obliczu śmierci każde słowo i każde zdanie wydaje się banalne. To był wyjątkowy człowiek. Dzięki niemu nauczyliśmy się samodzielności i odwagi w naszych zawodowych oraz życiowych przedsięwzięciach. Był znakomitym szefem i kolegą. Na pierwszym miejscu zawsze stawiał zdrowie pacjentek. Wiele kobiet i ich dzieci z Sądecczyzny sporo mu zawdzięcza. Od dłuższego czasu godnie walczył z ciężką chorobą. Będzie nam wszystkim bardzo brakowało jego mądrości, życzliwości i pasji, z jaką wykonywał swój zawód. Dr Andrzej Bieniasz dał się poznać jako świetny lekarz, ale też organizator. Z jego nazwiskiem wiążą się starania o budowę nowego pawilonu dla oddziału. Zdzisław Błażowski (18 września 1948 - 12 lutego 2007) Przewodniczący Wydziału I Cywilnego Sądu Okręgowego, komisarz wyborczy w Nowym Sączu, wielki miłośnik sportu. Dla jego licznych przyjaciół, nagła śmierć prawnika była wielkim wstrząsem. Zmarł podczas gry w piłkę nożną. Urodził się w Krynicy Zdroju. Tam ukończył Liceum Ogólnokształcące. Później studiował na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Od roku 1972 przez dwa lata odbywał aplikację sędziowską w Sądzie Wojewódzkim w Krakowie. Jako asesor trafił do sądeckiego Sądu Rejonowego. Tam przechodził kolejne szczeble kariery. Orzekał w sprawach w Nowym Sączu, Muszynie, Zakopanem i Nowym Targu. Pełnił funkcje przewodniczącego Wydziału I Cywilnego i Wydziału V Gospodarczego, a w latach 1982-91 sprawował obowiązki prezesa SR. Później przeszedł do Sądu Wojewódzkiego. W ostatnich dwóch latach przewodniczył Wydziałowi I Cywilnemu w Sądzie Okręgowym. 5 stycznia tego roku obchodził jubileusz 35-lecia pracy zawodowej. Przed laty był miejskim radnym. Odznaczony został Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi oraz odznaką "Za zasługi dla województwa nowosądeckiego". Pasją Zdzisława Błażowskiego był sport. W młodości - jak przystało na kryniczanina - uprawiał hokej na lodzie. Jako student i aplikant sędziowski występował w ligowej drużynie Cracovii. Zamiłowanie do kultury fizycznej pozostało mu do ostatnich chwil. Znakomicie grał w piłkę nożną i tenis. Świetnie i chętnie pływał, biegał, jeździł na rowerze. Z wychowania rodzinnego i sportowej rywalizacji wyniósł przekonanie, że trzeba w życiu zawsze stosować zasady fair play. W poniedziałkowy wieczór 12 lutego, jak zwykle wybrał się do Zawady, by w gronie przyjaciół pokopać piłką. Tam w hali zasłabł. Nie pomogła natychmiastowa reanimacja prowadzona przez kolegów i ekipę karetki pogotowia. - Z sędzią Zdzisławem Błażowskim los zetknął mnie w roku 1986 - wspomina prezes Sądu Okręgowego, Zbigniew Krupa. - On wtedy pełnił funkcję prezesa Sądu Rejonowego w Nowym Sączu, a ja byłem absolwentem Wydziału Prawa UJ, zastanawiającym się nad wyborem drogi zawodowej. Trafiłem do jego gabinetu, prosząc o zatrudnienie. Wysłuchał mnie, po czym z olimpijskim spokojem, który go zawsze cechował, stwierdził: "Pana szkoda do Sądu Rejonowego. W Sądzie Wojewódzkim może pan rozpocząć aplikację". Zaprowadził mnie wtedy przed oblicze prezesa SW i tak zaczęła się moja przygoda z sądownictwem. Kiedy byłem aplikantem w Wydziale I Cywilnym, pełnił funkcję mojego patrona. To on był moim nauczycielem prawa cywilnego, był też moim pierwszym szefem, kiedy zacząłem orzekać jako sędzia. Jest dla mnie niedościgłym wzorem obdarzonego wielką klasą przełożonego. Spełniał swoje urzędy z godnością, z szacunkiem dla każdego człowieka. Miałem wielkie szczęście taki autorytet napotkać, zyskać Jego życzliwość i przyjaźń. On był moim pierwszym szefem, ja jego - ostatnim. Chciałem mu dorównać, ale to bardzo trudne, nie wiem, czy w ogóle możliwe. Usiłuję, może... nieudolnie. Przez 20 lat łączyło nas też zamiłowanie do sportu. Byliśmy partnerami na narciarskim stoku i boisku piłkarskim. Ostatniego meczu nie dokończyliśmy. Wznowimy go kiedyś na niebiańskich pastwiskach. Zdzisław Błażowski od roku 1998 był komisarzem wyborczym w Nowym Sączu. Dyrektor Delegatury Wojewódzkiej Krajowego Biura Wyborczego Janusz Blachura wspominał, że dał się poznać jako znakomity fachowiec o ogromnej wiedzy merytorycznej, serdeczny, kolega i przyjaciel. - Wprowadzał w naszej instytucji spokój - podkreśla Janusz Blachura. - W sytuacjach napiętych w trakcie wyborów potrafił rozładowywać konflikty. Zawsze starał się wysłuchać racji innych ludzi. Nie potrafił się złościć. W sporach między różnymi stronami stawał się rozjemcą. Nasza współpraca układała się wspaniale. A przy tym prywatnie był bardzo dobrym człowiekiem, skromnym, uczynnym, zawsze skorym do pomocy. Stefan Bożek (25 czerwca 1933 - 22 października 2007) Emerytowany profesor I Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Długosza, znakomity rusycysta i wychowawca młodzieży. Urodził w Trzycierzu koło Korzennej. Pracę pedagogiczną rozpoczął w roku 1958 w Liceum Ogólnokształcącym w Grybowie. Rok później przeniósł się do I LO w Nowym Sączu, gdzie pracował przez trzydzieści lat. Uczył języka rosyjskiego także w Liceum Medycznym, pełnił funkcję wychowawcy w bursie im. Tadeusza Kościuszki. Był absolwentem Wydziału Filologii Rosyjskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie. - Długoszowa Rodzina to jego wielka miłość - wspomina profesora Bożka dyrektor Zespołu Szkół Ogólnokształcących nr 1, Aleksander Rybski. - Znałem go jako uczeń, później nauczyciel i od lat - jako szef tej placówki. To był wspaniały człowiek, bardzo towarzyski, służący radą i wsparciem każdemu. Choć miał opinię ostrego, wymagającego pedagoga, młodzież za nim przepadała. Myślę, że decydowały o tym cechy osobowości: serdeczność, poczucie humoru, życzliwość wobec bliźnich. Jako wychowawca doskonale potrafił uczniów ze sobą integrować. Zawsze chętnie chodził na wycieczki, spotkania towarzyskie i zabawy. Nic więc dziwnego, że jego klasy organizują sobie regularnie zjazdy maturalne, na których Stefan Bożek zawsze bywał duszą towarzystwa. W roku 1989 przeszedł na zasłużoną emeryturę, co w jego przypadku nie oznaczało zerwania więzi ze szkoła. Wręcz przeciwnie, przy każdej okazji przychodził do nas, uczestniczył w jubileuszach, spotkaniach z okazji Dnia Edukacji Narodowej i wigiliach. Nie wszyscy o tym może wiedzą, jak bardzo angażował się w pomoc innym koleżankom i kolegom, którzy tak jak on zakończyli już pracę zawodową. Załatwiał za nich wiele formalności związanych z funduszem socjalnym. Odwiedzał ich w domach, wspierał dobrym słowem. Na pierwszym miejscu była u niego zawsze rodzina. Razem z żoną dobrze wychowali córkę Grażynę i syna Dariusza. Cieszył się, obserwując dorastające z roku na rok wnuki. Oczkiem w głowie profesora był ogródek działkowy, gdzie pracowicie spędzał wiele czasu, radując się z piękna kwiatów i zieleni. Stefan Bożek miał taki ciekawy zwyczaj. Swoim wychowankom, kiedy już zdali maturę i usamodzielnili się, proponował: "Mów mi Stefan". Niektórzy się krygowali: "Panie psorze, ależ, przecież...". Taką dyskusję on ucinał krótko: - "Żadne ale, jestem Stefek i koniec". I tak też zostawało. Jacek Bugański (2 września 1955 - 4 czerwca 2007) Jeden z najpopularniejszych działaczy sportowych, turystycznych i społecznych w regionie sądeckim. By uświadomić sobie ogrom jego dokonań, konieczne jest przynajmniej skrótowe odnotowanie piastowanych godności i trwałych dzieł po sobie pozostawionych. Po ukończeniu II LO w Nowym Sączu, podjął studia w krakowskiej AWF, którą zwieńczył obronioną w 1982 r. pracą magisterską. Pisał ją wraz ze zmarłym rok wcześniej Wacławem Stawarzem, swym serdecznym kolegą z Sandecji. Tematem była analiza cyklu treningowego zawodników tej drużyny. Po powrocie do miasta nad Dunajcem podjął pracę w Radzie Wojewódzkiej Zrzeszenia LZS. W 1990 r. powierzono mu funkcję przewodniczącego, w 1999 r. - przewodniczącego Rady Okręgowej Zrzeszenia, a w 2001 r. - szefa Powiatowego Zrzeszenia LZS. Ostatnie wymienione stanowiska pełnił społecznie. Etatowo zatrudniony został bowiem w istniejącym jeszcze wówczas Urzędzie Wojewódzkim. W latach 1994-98 był w nim dyrektorem Wydziału Sportu, Kultury Fizycznej, Turystyki i Kultury. W ostatnich latach związał się etatowo z Samorządowym Kolegium Odwoławczym. Aktywnie poczynał sobie również na niwie turystycznej, będąc prezesem mającej ambitne zamierzenia Sądeckiej Organizacji Turystycznej. Ważny rozdział w swej biografii pisał Jacek Bugański w latach 1985-89, kiedy został posłem na Sejm, wybranym z rekomendacji Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego. Był jednym z najmłodszych w Polsce parlamentarzystów. Najwięcej pasji Jacek Bugański poświęcił jednak piłce nożnej. Jako zawodnik grywał w LKS Zawada, później przez długie lata w Sandecji. W okresie studiów reprezentował barwy Garbarni Kraków oraz Victorii Skalbmierz, niewielkiego klubu z województwa świętokrzyskiego. Do dzisiaj niepobity pozostaje rekord Nowego Sącza w wykonywaniu tzw. futbolowych kapek, ustanowiony podczas jednego ze zgrupowań. Ówczesny junior Jacek Bugański podbił piłkę 2460 razy! Bywał na niemal każdym meczu swej ukochanej Sandecji. Bardzo przeżywał jej zwycięstwa i porażki. Zdarzało się, że nie wytrzymywał nerwowo, głośno krzycząc z trybun na niesprawiedliwego sędziego, bądź kiepskiego zawodnika. Pewnie dlatego w ostatnich miesiącach na wyniki uzyskiwane przez sądeczan wyczekiwał raczej w domu. - Człowiek niepotrzebnie robi z siebie wariata. Po co mają ludzie gadać, że Bugańskiemu na stare lata szajba odbiła - tłumaczył swe postanowienie omijania stadionu. Jacek Bugański odszedł stanowczo za wcześnie, bardzo nie w porę. W chwili, kiedy był pełen dobrych pomysłów na usprawnienie pracy urzędniczej, na wytyczenie nowych kierunków dla rozwoju turystyki na Sądecczyźnie i uzdrowienie lokalnego sportu. Trudno doprawdy pogodzić się z myślą, że ten dobry, do bólu uczciwy i szlachetny człowiek zniknął bezpowrotnie z miejskiego horyzontu. Józef Bulzak (18 marca 1947 - 24 lutego 2007) Ratownik Krynickiej Grupy GOPR, taternik, alpinista, instruktor narciarski, członek zespołu regionalnego Sądeczanie. Urodził się w Nowym Sączu, pochodził ze znanej, powszechnie szanowanej rodziny. Był absolwentem Technikum Elektrycznego. Pracował m. in. w Waganowni PKP, Wojewódzkiej Federacji Sportu i Biurze Turystycznym "Turysta". Właśnie sport i rekreacja to były jego życiowe pasje. Był taternikiem, alpinistą, członkiem PTTK i instruktorem narciarskim PZN. Działał w WOPR. Od ponad trzydziestu lat pełnił służbę w GOPR. W Krynickiej Grupie odbywał staż kandydacki. Do tej organizacji wprowadził go rzeźbiarz Mieczysław Bogaczyk. Doskonalił swoje umiejętności, kolejno kończył kursy I i II stopnia, zdobył też uprawnienia do ratownictwa z powietrza. - Nawet kiedy miał problemy ze zdrowiem, nie tracił kontaktu z naszym bractwem - wspomina naczelnik KG GOPR Marek Wiater. - Doszło już nawet do tego, że poruszał się o kulach. Ale udało mu się wrócić do sprawności fizycznej. Jak przystało na prawdziwego człowieka gór, kochał wędrówki, zachwycał się pięknem przyrody. Zawsze życzliwy, serdeczny i oddany dla ludzi, którzy potrzebowali pomocy. Za swoją społeczną działalność odznaczony został Srebrnym Krzyżem Zasługi, Złotą Odznaką GOPR i medalem "Zasłużony dla Ratownictwa Górskiego". Uwielbiał Suchą Dolinę. Tam najchętniej spędzał czas. I tam w sobotę 24 lutego wybrał się po raz ostatni na narty. Zmarł nagle w gronie najbliższych druhów. Jesteśmy wszyscy wstrząśnięci odejście naszego kolegi. On podczas spotkań, szkoleń i długich rozmów był zawsze duszą towarzystwa. Skory do żartów, lubił opowiadać kawały i świetnie śpiewał. Będzie nam go bardzo brakowało. Józef Bulzak był też miłośnikiem lachowskiego folkloru. Przez wiele lat występował w działającym przy Domu Kultury Kolejarza (dziś MOK) zespole regionalnym Sądeczanie. Ta grupa jest jedną z wizytówek Nowego Sącza. Razem z nią występował na scenach w kraju i za granicą, uczestniczył w festiwalach i konkursach, zdobywał liczne nagrody. Adam Ciołkosz (4 grudnia 1945 - 4 marca 2007) Działacz sportowy, przez 30 lat związany z siatkarkami Sandecji. W 2000 r., w przededniu jubileuszu 90-lecia klubu, mówił "Dziennikowi Polskiemu": - Gdyby nie siatkówka, moje życie byłoby szare, pozbawione większego sensu. Nie wiem, co mnie tak zafascynowało akurat w tej dyscyplinie sportu i to w kobiecym wydaniu. Owszem, w młodości starałem się odbijać piłkę, nie bardzo mi to jednak wychodziło. Skoncentrowałem się więc na działalności organizacyjnej. Wraz ze Staszkiem Hebdą długo ciągnęliśmy ten wózek, pracując w warunkach iście spartańskich. Ale ta salka przy ul. Kolejowej była dla mnie drugim domem. W niej czułem się najlepiej. I jestem przekonany, że kiedy porozmawiamy z okazji stulecia klubu, siatkarki Sandecji występować będą w pierwszej lidze. Do rozmowy niestety nie dojdzie. Wciąż natomiast możliwy jest pierwszoligowy awans pupilek Adama Ciołkosza. Podczas ostatniego kontaktu, prezes STS Sandecja Zygmunt Wójsik przyrzekł mu, że wraz z dziewczynami uczyni wszystko, by marzenie się spełniło. Umierał przez kilkanaście miesięcy, zdając sobie doskonale sprawę z faktu, że okrutny wyrok został już podpisany. Kiedy dowiedział się, że jego organizm zżera nowotwór, a na operację jest już za późno, nie poddał się biernemu oczekiwaniu na odejście. Podjął heroiczną walkę. O każdy dodatkowo przeżyty miesiąc, każdy dzień, każdą godzinę. Dokończenie - str. R8 Adam Ciołkosz (4 grudnia 1945 - 4 marca 2007) Dokończenie ze str. R7 - Podziwiałem go, byłem pełen uznania dla optymizmu, niezłomności, wiary w Boga i Jego miłosierdzie - podkreśla klubowy lekarz Sandecji dr Stefan Zdeb, przez przeszło 25 lat przyjaźniący się z Adamem Ciołkoszem. - Już bardzo osłabiony, nie opuszczał żadnego meczu drużyny, wyjeżdżał z nią na mecze poza Nowy Sącz. Gdy jego zawodniczki wygrywały, odżywał, choroba jak gdyby zaprzestawała siać spustoszenia w organizmie. Udawał się wówczas pod Tarnów do pewnych zakonnic, które aplikowały mu ogromne ilości tabletek ziołowych. Pomagały pewnie niewiele, Adam jednak podkreślał, że czuje się po nich lepiej. W końcu uświadomił sobie, że zegar rozpoczął odliczanie ostatnich godzin jego istnienia. Ale i wówczas wręcz szokował zdolnością do oderwania się od rzeczywistości, skoncentrowania się na jakże mało znaczących w odniesieniu do choroby sprawach sekcji siatkówki. Dla niego jednak wciąż najważniejszych. - Wraz ze Stefanem Zdebem, Krzyskiem Jawczakiem i Jasiem Rośkiem, innymi działaczami sekcji, odwiedzałem go codziennie, byłem przy jego łóżku i nie wstydzę się teraz łez - przyznaje Zygmunt Wąsik. - Czuję się tak, jak gdybym stracił ojca. Do zawodniczek porozsyłałem smsy ze smutną wiadomością. Teraz, kiedy ich kierownika nie ma już wśród nas, uświadamiam sobie, że to właśnie Sandecja utrzymywała Adama przy życiu, nadawała sens jego ostatnim tygodniom. Adam Ciołkosz pozostawił po sobie nie tylko ogromny żal w wielu ludzkich sercach, ale i konkretne dziedzictwo. Zarówno zawodowy (przez wiele lat piastował kierownicze stanowiska w ZNTK), jak i sportowy jego dorobek jest trwały i imponujący. Sandecja, w ogóle sport sądecki, zainkasowały dotkliwy cios. Po odejściu szlachetnego, dobrego człowieka, nie tak łatwo przecież odzyskuje się równowagę. Zbigniew Cabała (15 marca 1948 - 13 maja 2007) Mieszkaniec Trzetrzewiny, radny dwóch kadencji Rady Gminy Chełmiec. Miał wykształcenie ekonomiczne. Przez wiele lat związany z Zakładami Naprawczymi Taboru Kolejowego w Nowym Sączu, gdzie osiągnął stanowisko wicedyrektora do spraw ekonomicznych. W swojej miejscowości postrzegany był jako człowiek bardzo porządny, spokojny i uczynny. Wybrany został jako reprezentant Trzetrzewiny do Rady Gminy Chełmiec. Wiosną tego roku stał się jedną z ofiar przepisów o składaniu oświadczeń podatkowych przez nowo wybranych radnych. Spóźnił się ze złożeniem własnych dokumentów zaledwie kilka godzin. Przeżył wielomiesięczny okres niepewności co do swojej przyszłości w samorządzie w Chełmcu. Los przyjmował z pokorą. Nie protestował, co nie znaczy, że jako człowiek ambitny, nie przeżywał swojej sytuacji. Zmarł nagle w momencie, gdy było jasne, że będzie mógł pełnić swoją służbę społeczną. Józef Ficoń (19 marca 1956 - 10 kwietnia 2007) Piłkarz, trener, działacz KS Limanovia i wzorowy pracownik limanowskiego działu transportu sanitarnego. W miejscowym klubie grał w piłkę nożną, na początku lat 70. Po zakończeniu kariery piłkarskiej zajął się szkoleniem. Pod jego wodzą w 1994 roku seniorzy tego klubu awansowali do IV ligi. - Jako zawodnik był wzorem pracowitości i solidności dla innych - wspomina burmistrz Limanowej Marek Czeczótka, były trener Józefa Ficonia. - Zawsze potrafił zmobilizować siebie i drużynę do gry - nawet w najtrudniejszych momentach. Jako szkoleniowiec również dał się poznać z bardzo dobrej strony. Mimo trudnych dla klubu czasów, potrafił utrzymać drużynę na odpowiednim poziomie i poprowadzić do wielu zwycięstw. W pamięci działaczy, zawodników i kibiców pozostanie na zawsze wzorem. Jego odejście jest dla nas bardzo bolesne i zaskakujące. Spodziewaliśmy się jeszcze długich lat współpracy. W listopadzie Józef Ficoń obchodziłby 30-lecie pracy w limanowskim pogotowiu, w którym był kierowcą karetki. Prawdopodobną przyczyną jego śmierci było nagłe zatrzymanie akcji serca. Prowadzona przez kolegów z pogotowia reanimacja nie powiodła się. Waldemar Durda (3 września 1959 - 15 czerwca 2007) Ksiądz doktor, proboszcz parafii św. Małgorzaty w Nowym Sączu, prepozyt Nowosądeckiej Kapituły Kolegiackiej, dziekan Dekanatu Nowy Sącz - Centrum, członek Rady ds. Formacji Duchowieństwa Diecezji Tarnowskiej. Odebrał sobie życie, targany od dłuższego czasu głęboką depresją. Jego pogrzeb był wielotysięczną manifestacją mieszkańców Nowego Sącza. Kilka lat temu podczas Tygodnia Kultury Chrześcijańskiej w kościele św. Kazimierza ks. Waldemar Durda był głównym celebransem mszy. Lekcje czytała wspaniała aktorka Maja Komorowska. Później w "Sokole" swój wieczór poezji i spotkanie zaczęła od słów skierowanych do kapłana: - Ksiądz ma wspaniały mikrofonowy głos. Wielu moich kolegów, wybitnych aktorów, zazdrościłoby księdzu tego daru od Boga. Ks. Waldemar Durda, lekko zawstydzony tą pochwałą, tylko skłonił głowę. Jak niegdyś opowiadał, w młodości miał ogromne problemy z wymową i dykcją. Korzystał z porad foniatrów i logopedów, wiele ćwiczył. "Na ziemi sandomierskiej, znanej z uroków przyrody i specyficznej kultury, w miejscowości Durdy (parafia Wola Barańska), w rodzinie Durdów urodził się chłopiec, któremu na chrzcie nadano imię Waldemar. Po ukończeniu kolejnych szczebli nauki podejmuje pracę jako kierownik Ośrodka Wczasowego w Baligrodzie. I właśnie wtedy upomniał się o niego Pan Bóg, zsyłając łaskę powołania do służby kapłańskiej. Idąc za głosem Najwyższego, młody człowiek podjął studia w Wyższym Seminarium Duchownym w Tarnowie. W dniu wyboru Karola Wojtyły na papieża otrzymał kartę wcielenia do wojska i bilet na przejazd do jednostki w Bartoszycach. Ale w armii nie służył, bowiem niebawem anulowano służbę wojskową dla studentów seminariów duchownych. Niemniej Seminarium Duchowne jest dobrą szkołą charakteru, dyscypliny i porządku. Po jego ukończeniu, w 1984 roku, przyjmuje święcenia kapłańskie" - napisała Maria Teresa Korusiewcz w biografii zamieszczonej na stronie internetowej parafii św. Małgorzaty. Kiedy został księdzem, najpierw trafił do Wierzchosławic, wsi związanej z Wincentym Witosem. Później pracował we wspólnocie Najświętszego Serca Pana Jezusa w Tarnowie. Kolejny etap w jego życiu - to zaoczne studia w Salezjańskim Instytucie Nauk Wychowania Chrześcijańskiego w Warszawie. Był założycielem i prezesem Tarnowskiej Fundacji Ludziom Szczególnej Troski, pełnił funkcję duszpasterza osób niepełnosprawnych, stworzył dla nich Dom Dziennego i Okresowego Pobytu. W roku 1993 podjął studia doktoranckie na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Wybrał kierunek: teologia duchowości katolickiej. Napisał i obronił w roku 1997 znakomitą rozprawę pt. "Chrześcijańska postawa wobec cierpienia", która powstała na kanwie jego własnych doświadczeń w pracy z osobami dźwigającymi ciężki krzyż życia. Później przez niespełna rok kontynuował naukę na stypendium w Rzymie. Po powrocie z Włoch w Lipnicy Murowanej założył Katolicki Ośrodek Studiów Społecznych w dworze błogosławionych sióstr: Marii Teresy i Urszuli Ledóchowskich. W tarnowskiej kurii pełnił wiele odpowiedzialnych funkcji, był m. in. duszpasterzem pracowników służby zdrowia, dyrektorem wydziału gospodarczego, członkiem Zarządu Caritas Sacerdotalis. 20 listopada 2000 r. został mianowany proboszczem parafii św. Małgorzaty w Nowym Sączu. Stało się to po śmierci ks. prałata dr. Stanisława Lisowskiego (1930-2000), który przez 23 lata piastował tę godność. W swojej pracy jako dziekan, prepozyt i kustosz bazyliki, godnie kontynuował dzieło zapoczątkowane przez wspaniałego poprzednika. Nawiązywał do tradycji wcześniejszych włodarzy tej wspólnoty religijnej: ks. infułata Władysława Lesiaka, ks. infułata Romana Mazura, ks. Alojzego Góralika, ks. Wojciecha Kowalika, ks. Bartłomieja Janczego i Ks. Jakuba Pstruszyńskiego. W okresie tych siedmiu lat ks. Waldemar Durda dał się poznać jako wspaniały gospodarz, dbający o stan kościoła i innych zabudowań oraz jako duchowy przewodnik miasta. Był inicjatorem wielu przedsięwzięć. Mocno angażował się w sprawę budowy pomnika Jana Pawła II na rynku, monumentu ufundowanego przez braci Józefa i Mariana Korali. Włączał się w organizację uroczystości religijnych i imprez kulturalnych. Tygodniowy odpust ku czci Przemienienia Pańskiego ściąga co roku tysiące pielgrzymów z całego kraju. Z jego to inicjatywy kopia obrazu Przemienienia Pańskiego powędrowała, najpierw do Starego Sącza na ołtarz papieski, a później na Lednicę. Sądeczanie zapamiętają go też, jako świetnego kaznodzieję. Solidnie przygotowane homilie, pełne intelektualnych odniesień, wygłaszane niskim, wyrazistym głosem, zawsze pobudzały do refleksji, do zastanowienia się nad życiem. Krystyna Feldman (1 marca 1920- 24 stycznia 2007) Wspaniała aktorka stworzyła dziesiątki niezapomnianych kreacji w teatrze, kinie i telewizji. Mieszkańcy naszego regionu będą jej zawsze wdzięczni za wcielenie się w postać Nikifora w uniwersalnym filmie Krzysztofa Krauzego "Mój Nikifor". Dla milionów Polaków łemkowski malarz prymitywista od roku 2004 ma twarz Krystyny Feldman. Do ostatnich chwil życia występowała na scenie. Mimo prawie 87 lat nie wiedziała, co to emerytura. W swoim środowisku uważana była za profesjonalistkę w każdym calu. Odeszła znakomita aktorka, a przy tym niezwykle skromna osoba, obdarzona gołębim wręcz sercem, kochająca ludzi. Była córką śpiewaczki Katarzyny Feldman i aktora Ferdynanda Feldmana. Urodzona we Lwowie, ukończyła Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej w Warszawie (1937). Debiutowała w lwowskim Teatrze Miejskim. Po drugiej wojnie światowej była aktorką w teatrach: Krakowa, Katowic, Szczecina, Łodzi, Nowej Huty, Jeleniej Góry i Opola. Od ponad trzydziestu lat związana była z Poznaniem. Najpierw pracowała w Teatrze Polskim. W roku 1983 roku przeniosła się do Teatru Nowego, któremu pozostała wierna do końca. Zagrała w wielu filmach znanych polskich reżyserów. Chętnie występowała też w telewizji. Andrzej Janusz Fortuna (3 sierpnia 1936 - 26 kwietnia 2007) Znakomity stomatolog, działacz samorządów lekarskich. Przyjaciele i bliscy mówili do niego Janusz, ale w metryce na pierwszym miejscu widnieje imię Andrzej. Jak niegdyś wspominał, mama chciała mieć Janusza, ale chrzestni coś pokręcili na plebani i wpisali do dokumentów Andrzej. Doktor Fortuna był człowiekiem niezwykle dowcipnym, lubił żartować, chętnie opowiadał rozmaite anegdoty. Raz w sądeckim więzieniu zapytał górala z Szaflar, za co siedzi w kryminale? Ten mu odpowiedział: - Ano za nic. Powiedzieli w sądzie, że śtyry zęby ceprowi sztachetom wybiłek. Co to za szkoda? Wyście mi doktorze właśnie dwa zęby wyrwali, ale wos tu za krotki nikto nie kce wsadzać! Andrzej Janusz Fortuna urodził się w Nowym Sączu. Krakowską Akademię Medyczną ukończył w roku 1960. Pracę rozpoczął w Starym Sączu, gdzie posłano go na zastępstwo za Amalię Setlakową, która przebywała na urlopie macierzyńskim. W ośrodku zdrowia duża grupa pacjentów nie chciała go wpuścić do gabinetu, tłumacząc, że jest za młody i w kolejce może poczekać na przyjęcie przez lekarza. Przez całe życie poszerzał wiedzę i doskonalił się w swoich umiejętnościach, czego wynikiem był tytuł doktora nauk medycznych. W latach 1975-2000 kierował Wojewódzką Przychodnią Stomatologiczną. Przez dekadę pełnił funkcję zastępcy dyrektora sądeckiego szpitala. Był też wojewódzkim specjalistą ds. stomatologii. Pracował w medycznych samorządach, m. in. jako wiceprezes Naczelnej Rady Lekarskiej w Warszawie i Okręgowej Rady Lekarskiej w Krakowie. Działał w kilku komisjach stomatologicznych. Udzielał się w Okręgowej Izbie Lekarskiej w Krakowie. Wchodził w skład kilku zespołów, które zajmowały się reformowaniem służby zdrowia. Chętnie dzielił się doświadczeniem z młodymi dentystami. Stał na czele lekarskiej rodziny. Żona Barbara i syn Tomasz wykonują ten sam zawód stomatologa. Drugi syn Maciej jest urologiem. Za swoją pracę społeczną Andrzej Janusz Fortuna został uhonorowany wieloma odznaczeniami, m. in. w roku 2001 otrzymał Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Wręczono mu też "Złote Kleszcze", wyróżnienie Polskiego Towarzystwa Stomatologicznego. Był bardzo barwną postacią. Umiał trafić z argumentami do każdego człowieka, potrafił rozmawiać z ludźmi. Cieszył się wielkim autorytetem wśród sądeczan. Jerzy Gala (2 listopada 1931 - 16 kwietnia 2007) Lekarz, społecznik i humanista. Są medycy, którzy zajmują się swoją wąską specjalizacją, nie wychylając się poza jej ramy. Są też tacy, którzy spoglądają na życie szerzej. Mają wręcz renesansowe zainteresowania, czują się i są humanistami. Taki był bez wątpienia dr Jerzy Gala. Urodził się w Kazimierzy Wielkiej. Akademię Medyczną ukończył w Krakowie w 1955 r. Tam też kilka lat później obronił rozprawę doktorską. Był specjalistą w zakresie chorób wewnętrznych, balneologii, chirurgii i rentgenologii. Zajmował się lecznictwem uzdrowiskowym. Wiedział prawie wszystko o zaletach wód mineralnych, które są skarbem ziemi sądeckiej. Pracę rozpoczął w Kielcach. W roku 1973 trafił do Nowego Sącza. Tutaj piastował kilka ważnych stanowisk. Przez wiele lat był lekarzem wojewódzkim i dyrektorem Wydziału Zdrowia UW. Pełnił funkcję zastępcy szefa sądeckiego szpitala. Kierował Kolejowym Sanatorium Uzdrowiskowym w Krynicy Zdroju. Przewodniczył Wojewódzkiej Komisji Lecznictwa Uzdrowiskowego i Wojewódzkiej Komisji Lekarskiej dla Poborowych. Związany był z Sądeckim Hospicjum Domowym i przychodnią dla ubogich przy parafii św. Kazimierza. Za swoją działalność zawodową i społeczną został uhonorowany licznymi odznaczeniami i wyróżnieniami. Znali Jerzego Galę mieszkańcy i kuracjusze z Krynicy, Muszyny, Piwnicznej i innych polskich zdrojów. Chętnie też wygłaszał pogadanki na temat zdrowego stylu życia dla uczniów, m. in. w Grybowie, Starym Sączu, Nowym Sączu. Podegrodziu i Łącku. Kilka lat temu po wizycie w Zespole Szkół Rolniczych w Nawojowej powiedział reporterowi "Dziennika Polskiego": - Jestem pod wrażeniem wiedzy młodzieży i bazy dydaktycznej. Jedno jabłko zjedzone codzienne trzyma lekarza z daleka ode mnie. Gdybyśmy jedli nie 20 kg jabłek rocznie, a 70, czyli tyle, ile Grecy spożywają pomarańczy, o jedną trzecią spadłyby zachorowania na raka. Wielką jego pasją była apiterapia. Wiernie wspierał ks. Henryka Ostacha, który w maleńkiej Kamiannej stworzył znany w kraju i za granicą ośrodek pszczelarski. Tam też współpracował z "Pasieką Barć" Emilii i Jacka Nowaków. - O Jerzym Gali można mówić tylko dobrze - mówi Jacek Nowak. - To nie tylko wspaniały lekarz, fachowiec, profesjonalista, ale nade wszystkim cudowny człowiek. W Kamiannej przez długi czas miał swój gabinet. Pomagał ciężko chorym ludziom, stosując produkty pszczele i zioła. Chętnie dzielił się swoją wiedzą. Występował z wykładami i prelekcjami w całej Polsce. Nie odmawiał, kiedy go zapraszano. Kilka dni temu uczestniczył w konferencji w Gdańsku. Jerzy Gala, choć był doktorem z krwi i kości, to jednak nieraz wspominał, że zawsze marzył, by zostać literatem. I został. Napisał szereg książek. Tworzył poezję, potrafił improwizować, mówiąc wierszem. Ludzi takiej klasy, tak serdecznych wobec bliźnich, rzadko dziś można spotkać. Jego nagłą śmierć przyjmujemy z ogromnym żalem. To niepowetowana strata dla Sądecczyzny. Józef Gawroński (19 marca 1925 - 26 stycznia 2007) Wieloletni dyrektor Zespołu Szkół Zawodowych w Starym Sączu, ukochany wychowawca rzeszy młodzieży, niezapomniany przez kolegów nauczyciel, człowiek, który swoim życiem zapisał najpiękniejsze karty w kronice grodu świętej Kingi. Urodził się pod Dębicą. Szczodry los obdarzył go misją pedagogiczną i społeczną, którą wypełnił w starosądeckiej szkole. Został tu kierownikiem internatu, wicedyrektorem, a następnie dyrektorem Liceum Pedagogicznego. W 1970 roku powołany został na stanowisko dyrektora Technikum Chemicznego, a pięć lat później przejął kierownictwo nad całym Zespołem Szkół Zawodowych. W pamięci uczniów, kolegów zasłynął jako wspaniały matematyk, wychowawca młodzieży, zasługujący na miano mistrza, przewodnika życiowego i przyjaciela. Wypracował sobie pozycję w mieście, był szanowanym społecznikiem. O laury i honory nie zabiegał. W życiorysie pedagoga medale i odznaczenia są świadectwem jego aktywności i zasług. Są wśród nich: Złoty Krzyż Zasługi, Medal Komisji Edukacji Narodowej, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski, Medal za Zasługi dla Ziemi Krakowskiej, Złota Odznaka za Zasługi dla Województwa Nowosądeckiego, Srebrne Jabłko Sądeckie, Złota Odznaka ZNP, Medal za Długoletnie Pożycie Małżeńskie. Józef Krzanowski (14 lutego 1937 - 20 lutego 2007) Nauczyciel i oświatowy inspektor. Urodził się w Łukowicy. Po ukończeniu miejscowej szkoły podstawowej rozpoczął naukę w Liceum Pedagogicznym w Limanowej. Maturę zdał w 1961 roku i został nauczycielem w szkole podstawowej w Kamionce Małej, potem pracował w Urzędzie Powiatowym - w Wydziale Oświaty w Limanowej jako inspektor, a w latach 1975 - 1983 był inspektorem Oświaty i Wychowania Miasta i Gminy Limanowa. Równocześnie studiował w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie, gdzie uzyskał tytuł magistra matematyki. W latach 1983 -91 pracował w Szkole Podstawowej nr 1 w Limanowej jako nauczyciel matematyki i zastępca dyrektora. Po przejściu na emeryturę w 1991 r. nadal pozostawał aktywny - uczył w Szkole Podstawowej nr 2 w Rupniowie, działał w Lidze Obrony Kraju, gdzie między innymi organizował zawody strzeleckie. Wszędzie dał się poznać jako człowiek pełen spokoju i pogody ducha. Za swe dokonania był wielokrotnie nagradzany, między innymi Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Złotą Odznaką "Za Zasługi dla Województwa Nowosądeckiego", "Za Zasługi dla Miasta i Gminy Limanowa", Złotą Odznaką Związku Nauczycielstwa Polskiego, Medalem Komisji Edukacji Narodowej. Miał też niezwykle cenione wyróżnienie - Medal Towarzystwa Przyjaciół Dzieci im. Henryka Jordana - "Przyjaciel Dziecka". Robert Lorek (17 stycznia 1977 - 15 października 2007) Ojciec jezuita był diakonem w parafii pod wezwaniem Ducha Świętego w Nowym Sączu. W czerwcu przyjął święcenia kapłańskie i wkrótce powierzono mu zadanie opieki nad młodzieżą. Uczył katechezy w Zespole Szkół nr 4 oraz gimnazjum ojców jezuitów, opiekował się też ministrantami. Jego nagła śmierć była szokiem dla całej parafii, bo w poniedziałek pojechał na badania do Krakowa zdrów i już do swoich współbraci nie wrócił. Ojciec Robert Lorek pochodził z miejscowości Tyskowice koło Gliwic. Spoczął w grobowcu ojców jezuitów na cmentarzu św. Heleny. Kazimierz Łętocha (30 stycznia 1941 - 21 czerwca 2007) Działacz Klubu Sportowego Limanovia, z którym związany był przez 42 lata. W 1965 r. jako piłkarz zasilił szeregi drużyny, przychodząc z Dalinu Myślenice, swojej rodzinnej miejscowości. Po zakończeniu kariery zawodniczej został działaczem, przez jakiś czas trenował też młodych piłkarzy. Ostatnio działał w Komisji Gier Limanowskiego Podokręgu Piłki Nożnej. - Był stałym bywalcem na ligowych meczach - mówi Antoni Mizgała z Limanovii. - Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że choroba tak szybko postępuje. W kwietniu widzieliśmy się na pogrzebie Józefa Ficonia. Klub z honorami pożegnał Kazimierza Łętochę, który swoją pracą wniósł wiele w rozwój naszej drużyny i limanowskiej piłki. W meczu ligowym Limanovii z Biegoniczanką minutą ciszy uczczono pamięć zmarłego. Mirosław Nahacz (9 września 1984 - 24 lipca 2007) "Bez żadnej szkody dla świata mogłoby mnie po prostu nie być" - mówił podczas ubiegłorocznego spotkania z czytelnikami w Krakowie Mirosław Nahacz, jeden z najzdolniejszych pisarzy młodego pokolenia. Urodził się w Gładyszowie, w gminie Uście Gorlickie. Pomimo młodego wieku, miał już sporo dokonań na swoim koncie. Mając 18 lat zadebiutował książką "Osiem cztery". "Istnieje pewien oddzielny rodzaj prozy. Jego wyjątkowość polega mniej więcej na tym, że podczas lektury ma się wrażenie, że nie została napisana, ale ktoś komuś to podyktował. Po prostu czytając, słyszy się głos. Nie należy on wprawdzie do żadnej konkretnej osoby, ale jego brzmienie jest jak najbardziej żywe i niemal cielesne. Tak właśnie wygląda przypadek Mirosława Nahacza" - pisał wtedy Andrzej Stasiuk. "Tak, Szanowne Panie i Panowie, Mirosław Nahacz jest wybrańcem (...) Trudno mi mieć żal do Nahacza, ale czuję, że zawiodłem się na rzeczywistości. W końcu w swojej nieograniczonej dobroci mogła jednak wybrać mnie". W 2004 r. do czytelników trafił "Bombel". Nahacz po raz drugi udowodnił, że nie jest "wybrańcem" z przypadku. Okrzyknięty objawieniem literackim zbierał pochlebne recenzje za, jak to ujął Mariusz Czubaj z "Polityki", umiejętność skomentowania rzeczywistości celnie i ostrzej "niż niejeden wytrawny badacz polskiej rzeczywistości". "Rano przyszedłem na przystanek w Gładyszowie, autobus odchodził o szóstej i zostało jeszcze dużo czasu. Było strasznie zimno, pusto, zapaliłem papierosa i ułożyły mi się w głowie pierwsze zdania" - mówił Nahacz o genezie książki w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej". Gładyszów w "Bomblu" i w życiu pisarza był stale obecny - "Mieszkam teraz we wsi, obok której są inne, tyle, że niewidoczne. Ich domy zostały w naszej świadomości. To taka lokalna rzeczywistość magiczna". Rok po "Bomblu" był "Bocian i Lola", wkrótce miały ukazać się "Niezwykłe przygody Roberta Robura". Małą, zagubioną w Beskidach wieś, zostawił dla stolicy i studiów na kulturoznawstwie. Współtworzył scenariusze, pisywał felietony. Swoją inspiracje, jak podkreślał, czerpał z czeskiego pisarza Bohumiła Hrabala. Guru wyskoczył przez okno w wieku 83 lat, Nahacz odebrał sobie życie, mając ledwie 23. Ciało Mirka znaleziono w jego warszawskim mieszkaniu rano 24 lipca. Przypuszczalnie pisarz popełnił samobójstwo. Jerzy Pałka (8 sierpnia 1953 - 17 października 2007) Wieloletni pracownik Przedsiębiorstwa Turystycznego Śnieżnica i Gminnego Zespołu Użyteczności Publicznej w Limanowej. Urodził się w Limanowej, gdzie ukończył szkołę podstawową i średnią. Naukę kontynuował w policealnym studium ruchu turystycznego w Zakopanem, po którym rozpoczął pracę jako pracownik obsługi ruchu turystycznego w limanowskim PT Śnieżnica. Od 1995 r. pracował w Gminnym Zespole Użyteczności Publicznej w Limanowej, a w latach 2001-02 pełnił obowiązki dyrektora placówki. Wspierał także stowarzyszenie osób chorych na astmę. - W swojej pracy zawodowej wykazał się ogromnym profesjonalizmem - mówi o zmarłym Jacenty Musiał, dyrektor GZUP. - Był inspiratorem wielu przedsięwzięć ze sfery sportu i turystyki w gminie Limanowa. Dał się poznać jako bardzo dobry człowiek oraz wielki przyjaciel młodzieży, do braku którego ciężko będzie się nam przyzwyczaić. Jerzy Pazdan (11 grudnia 1954 - 15 kwietnia 2007) Sądecki restaurator, współwłaściciel m. in. restauracji "Ratuszowa" i "Kupiecka". Człowiek, niezwykle otwarty, przyjacielski, animator życia kulturalnego. Z wykształcenia technik obsługi ruchu turystycznego. W latach 80. pracował w Niemczech. Po powrocie do kraju związał się z branżą restauratorską. Był współwłaścicielem kilku sądeckich restauracji. Jesienią ubiegłego roku otworzył Restaurację Staromiejską w Starym Sączu. Sądeczanie i nie tylko zapamiętają też Jerzego Pazdana jako animatora kultury. W Ratuszowej organizował wystawy, wieczorki literackie, których gośćmi byli m. in. pisarze: Andrzej Stasiuk, Olga Tokarczuk, Janusz L. Wiśniewski, reżyser Krzysztof Krauze. Restauracje: Ratuszowa i Kupiecka, zostały docenione również przez Piotra Bikonta i Roberta Makłowicza, jako lokal gastronomiczny, oferujący smaczne, regionalne dania, znalazły się również w przewodniku kulinarnym Pascala. W swoich lokalach tworzył niepowtarzalną atmosferę, znajdując czas na rozmowy ze stałymi bywalcami i nieznajomymi. - Był człowiekiem bezpośrednim, pełnym pomysłów. Zawsze mówił otwarcie to, co myśli - mówi jego radca prawny Elżbieta Reichert Kądziołka. - Odszedł mój dobry kolega, niezależny człowiek, który zawsze mówił, co myślał. - stwierdza architekt Jakub Potoczek. - Miał zdrowe podejście do wielu spraw, zawsze uczynny. Nigdy nie odmówił pomocy. Nigdy się na nim nie zawiodłem. Będzie mi go brakowało. Odszedł za wcześnie. Ryszard Pietrzkiewicz (28 maja 1937 - 20 grudnia 2006) Artysta przez duże "A". Człowiek, dla którego sztuka jawiła się jako dziedzina nadająca sens życiu, który poświęcił pędzlom i sztalugom swoje najważniejsze dni. Chociaż od dłuższego czasu bardzo chorował, a ostatnie dziesięć lat wypełniła mu głównie walka z chorobą Parkinsona, ze świadomością nagłego zniknięcia Ryśka z nowosądeckiego krajobrazu trudno się pogodzić. Przecież jeszcze kilka tygodni przed śmiercią zwierzał się ze swych planów, opowiadał o walce z fatalną przypadłością, na którą najlepszym lekarstwem było dlań pokrywanie farbami kolejnych płócien. Zamierzenia pokrzyżował gwałtowny nawrót choroby. Pietrzkiewicz odszedł w jednej z katowickich klinik, nie odzyskawszy przytomności po przeprowadzonej tam operacji. Należał do przedstawicieli wąskiej grupy tzw. nowosądeckiej bohemy, najbardziej aktywnej i twórczo, i zabawowo na przełomie trudnych lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Grupy wciąż uszczuplanej zniknięciami jej członków. Opuszczali ją: Zenon Stramski, Stanisław Kuskowski, Piotr Sus, Artur Smoleń, Stanisław Wysowski, Zbigniew Grodkowski, Jacek Gernand. Teraz Ryszard Pietrzkiewicz. Właśnie on jawił się jako jedna z tej grupy najbarwniejszych postaci. Obdarzony niemożliwym do podrobienia poczuciem humoru, wodził rej w każdym towarzystwie. Jednym dowcipem potrafił rozładować dosyć częste momenty artystycznych swarów, sprawiając przy tym wrażenie lekkoducha. W gruncie rzeczy tkwiły w nim jednak ogromne pokłady zwykłej ludzkiej dobroci, życzliwości i co rzadkie w przypadku kreatorów sztuki o ustalonej już marce - skromności. Ukończył Wydział Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, wielokrotnie uczestniczył w wystawach nowosądeckiego oddziału ZPAP, podczas których honorowano go nagrodami i wyróżnieniami. Że w 1982 r. został laureatem Nagrody im. Bolesława Barbackiego. Rok później uczestniczył w międzynarodowym Plenerze Malarskim we Francji, gdzie znalazł inspirację do wielkiego cyklu obrazów. Na wystawie "Salon 2003" otrzymał "Złotą Ramę", nagrodę Zarządu Okręgu ZPAP w Krakowie. Ostatnim jego wyróżnieniem była zainkasowana podczas "Salonu 2005" nagroda przewodniczącego Rady Miasta Nowego Sącza za wykonaną w technice kolażu kompozycję "Kraksa", jak napisano w uzasadnieniu, "mającą walory przestrzenne i odznaczającą się nietypowym potraktowaniem techniki". Miał wśród sądeczanek rzeszę pięknych wielbicielek. Ponoć skoligowacony był z samym Witkacym. Mawia się, że legendy nie umierają. Ryszard Pietrzkiewicz stał się artystyczną legendą Nowego Sącza bez wątpliwości jeszcze za swej doczesności. Założyć więc można, że żyć będzie wiecznie. Józef Poradowski (19 marca 1929 - 29 listopada 2006) Długoletni dyrektor Zespołu Szkół Rolniczych - Centrum Kształcenia Praktycznego w Nawojowej. W ostatniej drodze towarzyszyli mu rodzina, przyjaciele, wychowankowie, nauczyciele i młodzież. Szlachetny człowiek, wychowawca wielu pokoleń młodzieży, swoją pracę w Technikum Hodowlanym rozpoczął w 1958 r. jako nauczyciel przedmiotów zawodowych. W latach 1963-68 był zastępcą dyrektora do spraw pedagogicznych, a potem dwukrotnie dyrektorem szkoły w latach 1968-74 oraz 1981-85. Pełnił tę funkcję aż do emerytury, na którą odszedł w styczniu 1985 r. Pracę dyrektora i wychowawcy młodzieży łączył z ciągłym podnoszeniem własnych kwalifikacji. Między innymi był wykładowcą w Studium Nauczycielskim w Nowym Sączu, pełnił funkcję kierownika Wydziału Rolniczego. Publikował w "Biuletynie Pedagogicznym" oraz angażował się w pracę Zarządu Koła Pszczelarzy w Nowym Sączu i Nawojowej. - Zabiegał w tamtych czasach o budowę nowej szkoły, troszczył się o szkolne gospodarstwo, które w latach 70. było wzorcowym, odwiedzanym przez wycieczki z całego kraju. Potem, gdy na mocy administracyjnej decyzji odebrano je szkole starał się zmienić ten stan - mówi Krzysztof Ślipek, dyrektor Zespołu Szkół Rolniczych. - Józef Poradowski był człowiekiem, który codziennie uczył młode pokolenia uczciwości, sumienności i miłości do drugiego człowieka. Był odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Złotym Krzyżem Zasługi oraz Złotą Odznaką "Zasłużony dla Sądecczyzny". Mieczysław Smoleń (17 stycznia 1932 - 18 stycznia 2007) Jeden z najwybitniejszych sądeczan ostatnich lat, niestrudzony historyk i kronikarz dziejów swego ukochanego Nowego Sącza. Otoczony powszechnym szacunkiem człowiek, odszedł zaledwie 120 minut po ukończeniu 75. roku życia. 2 stycznia, pozornie w znakomitej formie, pełen charakterystycznej dla siebie energii, zgłosił się do szpitala na rutynowe badania. Szpitala już nie opuścił. Rak zaatakował nagle, znienacka, z tak wielką siłą, że organizm nie był mu w stanie stawić skutecznej obrony. Mieczysław Smoleń przyszedł na świat w Lipnicy (gmina Korzenna). Po ukończeniu I Liceum Ogólnokształcącego w Nowym Sączu, następnie Studium Nauczycielskiego, podjął studia wyższe na Uniwersytecie Warszawskim, który opuścił z dyplomem mgr. socjologii w 1968 r. Znacznie wcześniej, bo już na początku lat 50., uczył w lipnickiej szkole podstawowej, by w 1952 r., na ponad pół wieku związać się z nowosądeckim ratuszem. Został kierownikiem Wydziału Kultury Prezydium Powiatowej Rady Narodowej. Mówiło się o nim, że był prawą ręką Kazimierza Węglarskiego i Janusza Pieczkowskiego, twórców słynnego eksperymentu sądeckiego. Po nie trwającym zbyt długo flircie z Miejską Biblioteką Publiczną, kolejnym etapem jego zawodowej aktywności było kierowanie w latach 1976-94 działalnością Miejskiego Ośrodka Kultury. Jakże wiele mają mu do zawdzięczenia młodzi, szukający swej artystycznej drogi sądeczanie, ileż imprez ze sztuką w tle przygotował. Jego dziełem była m. in. historyczno patriotyczna oprawa uroczystości związanych z 700-leciem miasta. Od 1992 r. Mieczysław Smoleń był sekretarzem Komitetu Redakcyjnego "Rocznika Sądeckiego", z którym związany był od 1958 r. I w tej dziedzinie wyróżniała go ogromna pracowitość, skrupulatność i rzetelność. Współpracujący z nim ludzie podkreślają rzadko dzisiaj spotykaną życzliwość dla bliźnich. Jego "rocznikową" domeną stało się prowadzenie sądeckiego kalendarium. Ostatni w nim zapis nosi datę 31 grudnia 2006 r. Misję zatem wypełnił do ostatka. Mieczysław Smoleń ma w swym dorobku kilka publikacji książkowych. Do najważniejszych należą pozycje: "Biblioteki publiczne od XIX wieku do roku 1945 w Nowym Sączu" oraz "Tablice, groby i pomniki świadczące o przeszłości Nowego Sącza". Trzecie wydanie tego dzieła zadedykował swemu zmarłemu przed sześcioma laty jedynemu, ukochanemu synowi - Arturowi. Barbara Wieczorek Jachno (5 czerwca 1939 - 28 lutego 2007) Znakomita lekarka szpitala w Nowym Sączu, specjalistka chirurgii stomatologicznej. Urodziła się w Nowym Sączu, a jej ojciec był znanym w mieście technikiem dentystycznym. Nic więc dziwnego, że córka postanowiła iść jego śladami. Studia ukończyła na Akademii Medycznej w Gdańsku. Stamtąd wróciła do rodzinnego miasta. Doskonaliła swoją wiedzę i umiejętności, osiągając drugi stopień specjalizacji z chirurgii stomatologicznej. Przez jakiś czas prowadziła poradnię przy ul. Kazimierza Wielkiego. Później trafiła do szpitala im. Jędrzeja Śniadeckiego, gdzie utworzyła jedyny w dawnym województwie nowosądeckim pododdział chirurgii stomatologicznej. Wiele lat pełniła funkcję zastępcy ordynatora laryngologii. Jej szefem był Ryszard Jachno (mąż, absolwent tej samej uczelni, świetny lekarz). Pani doktor w tej placówce medycznej ofiarnie pracowała ponad 30 lat, aż do emerytury, na którą przeszła w roku 1997. Wielu ludzi zawdzięcza jej zdrowie i życie. - Barbara zawsze wykazywała się fachowością i rzetelności w wykonywaniu swoich obowiązków - wspomina dr Andrzej Fortuna, długoletni kierownik Wojewódzkiej Przychodni Stomatologicznej w Nowym Sączu. - Dysponowała ogromną wiedzą. Współpracowała z naszą instytucją, działała społecznie w Polskim Towarzystwie Stomatologicznym. Była wybitną specjalistką chirurgii szczękowo twarzowej. Pod jej okiem nabierali doświadczeń znani dziś sądeccy dentyści. W stworzonym przez nią w szpitalu pododdziale zebrała świetny zespół. Bardzo pochlebnie o nim wypowiadali się zawsze pacjenci oraz krajowi i wojewódzcy konsultanci. Znaliśmy się i przyjaźniliśmy od lat. Spotykaliśmy zarówno na niwie zawodowej, jak i towarzyskiej. Będzie nam dr. Barbary Wieczorek Jachno bardzo brakowało. Jacek Bugajski, Wojciech Chmura, Anna Dominik, Piotr Gryźlak, Iga Michalec, Paweł Szeliga, Daniel Weimer, Kuba Toporkiewicz "Dziennik Polski" 2007-10-31

Autor: wa