Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Mocniejszy niż w Pekinie

Treść

Rozmowa z Radosławem Zawrotniakiem, wicemistrzem olimpijskim w szpadzie
Myśli Pan o medalu mistrzostw Europy? Może nawet dwóch?
- Poświęciłem bardzo dużo wysiłku, aby do tej imprezy przygotować się optymalnie. Szermierka jest sportem pełnym niuansów, technicznych zawiłości, bez pewności siebie i przekonania o swojej wartości nie ma sensu wychodzić na planszę. Wydaje mi się, że każdy z naszej czwórki może powalczyć o medal indywidualnie, a już w drużynie jest wręcz koniecznością.
Teoretycznie rok poolimpijski traktowany jest zazwyczaj lżej, Pan też jeszcze niedawno przyznawał, że nikt od Was spektakularnych sukcesów nie oczekuje.
- Po części to prawda. Ustaliliśmy razem ze szkoleniowcami, że oczywiście, mistrzostwa Europy są ważne, ale mamy potraktować je bardziej jako zawody kontrolne, sprawdzające, pozwalające wyciągnąć wnioski w kontekście październikowych mistrzostw świata. Długo trenowaliśmy lżej, z mniejszymi obciążeniami, dopiero od kilku tygodni mocno przyłożyliśmy się. Nie będzie tragedii, jeśli teraz nie staniemy na podium, ale co tu ukrywać: skoro trenujemy, dajemy z siebie dużo, powalczymy o najwyższe cele. Powiedziałem nawet swojemu trenerowi, że czuję się lepiej przygotowany niż przed igrzyskami w Pekinie.
Wicemistrzom olimpijskim chyba po prostu nie wypada nie walczyć o medale?
- Zauważyliśmy, że po igrzyskach pozmieniały się składy poszczególnych reprezentacji, doszli nowi zawodnicy, sporo już potrafiący. Łatwo nie będzie, ale my wciąż zaliczamy się do światowej czołówki i na pewno będziemy w gronie faworytów. Francuzi, Włosi - to najgroźniejsi rywale, jest jednak więcej ekip, które stać na sukcesy. Dużo zależy od losowania. Przypomnę choćby, że w czerwcu, podczas zawodów Pucharu Świata w Bogocie, przegraliśmy z dużo niżej notowaną Estonią, z którą teoretycznie nigdy nie powinniśmy polec. Teoretycznie, bo w praktyce to wyjątkowo dla nas niewygodny przeciwnik, nie lubimy z nim walczyć.
Polska szpada odnosi ostatnio sukcesy w drużynie, nie zamieniłby ich Pan na spektakularne zwycięstwo indywidualne?
- Szczerze? Bardziej sobie cenię sukcesy drużynowe. Myślę, że w dużej mierze wynika to z tego, że wolę cieszyć się z osiągnięć w grupie, dzielić je z innymi, niż w samotności. Lubię, gdy i moi koledzy mają medal takiego samego koloru, że wszyscy czujemy, iż dołożyliśmy swoją cegiełkę, wspólnie przeżywamy zwycięstwa. Przy okazji zmagania zespołowe trwają dłużej, ich wynik jest bardziej wymierny i odpowiadający rzeczywistemu układowi sił. Indywidualnie można być lepszym, ale przegrać przez przypadek, w wyniku nagłego, krótkotrwałego załamania formy.
Szermierze często powtarzają, że zawody indywidualne i drużynowe na pozór wyglądają identycznie, ale w rzeczywistości cechuje je zupełnie inna filozofia.
Gdzie tkwią największe różnice?
- Indywidualnie rywalizujemy z jednym przeciwnikiem do piętnastu, przez dziewięć minut. Drużynowo każdy z nas wychodzi na planszę trzykrotnie, mamy trzy walki, do pięciu, po trzy minuty każda - z różnymi rywalami. Fascynująca, przynajmniej dla mnie, jest zmienność sytuacji. Można bowiem rozpoczynać swoje starcie, prowadząc, można przegrywając, w zależności od wyniku ustala się inną taktykę. Czasami atakujemy, czasami staramy się wszystko przeczekać, bo akurat trafiliśmy na przeciwnika kompletnie nam niepasującego.
Co jest siłą polskiej, "srebrnej" drużyny?
- Ostatnio nawet o tym rozmawialiśmy z okazji urodzin trenera Marka Julczewskiego. I uświadomiliśmy sobie, że nigdy się ze sobą nie pokłóciliśmy, nie mieliśmy konfliktu, większych problemów. Owszem, podczas treningów rywalizujemy ostro, nawet bardzo, ale jak tylko ściągamy maski, jesteśmy przyjaciółmi. To pomaga nam pokonywać kolejne przeszkody. Tomek Motyka do każdych zawodów jest doskonale przygotowany fizycznie, stara się wybierać akcje proste, gwarantujące powodzenie. Z kolei Adam Wiercioch potrafi mnóstwo rzeczy wymyślić, szuka niekonwencjonalnych rozwiązań, sztuczek, za pomocą których może zaskoczyć przeciwnika. Na mistrzostwa Europy nie jedzie z nami Robert Andrzejuk, zastąpi go Krzysztof Mikołajczak. To wielki talent mający predyspozycje do bycia fantastycznym szpadzistą.
A o ile Pan jest dziś innym szermierzem niż rok temu, przed wyjazdem do Pekinu?
- Dojrzałem jako sportowiec i jako człowiek. Wcześniej nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo może się życie zmienić po olimpijskim sukcesie, jak wiele czyha pokus i niebezpieczeństw, jak łatwo się w tym wszystkim pogubić. Pojawia się sława, ostrzał mediów, trzeba uważać, żeby do głowy nie uderzyła "sodówka". Szczęśliwie mam do tego dystans, staram się podchodzić do życia z pokorą, ale wiem, że granicę przekroczyć nietrudno. A jeśli chodzi o sprawy czysto sportowe: wyniki są w dużej mierze uzależnione od mojego przygotowania. Technikę ukształtowałem już na dobrym poziomie (co jest ważne, bo lubię akcje kombinacyjne, niekonwencjonalne), fizycznie stać mnie na dużo, czasami się nawet śmieję, że wydolnością przewyższam lekkoatletów. Mam dobrą, lepszą inteligencję ruchową pozwalającą na podejmowanie odpowiednich decyzji i wykonywanie skutecznych działań. Wrócę jeszcze na moment do techniki, bo to sprawa ciekawa. Każdy z nas potrafi wykonać jakąś akcję szermierczą, wygrywają ci, którzy opanowali ją na mistrzowskim poziomie. A to już indywidualna sprawa każdego zawodnika, niekiedy jego technika wygląda nienaturalnie, wręcz irracjonalnie, jeśli zestawi się ją z podstawową, podręcznikową - ale dzięki niej wygrywa.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-07-14

Autor: wa