Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Niemiecka euromaszynka

Treść

Prestiżowy amerykański dwumiesięcznik "Foreign Affairs" w ostatnim wydaniu przytacza ciekawe dane, pokazujące, czemu (komu) służył stricte polityczny projekt wspólnej europejskiej waluty. Już w pierwszych latach (2000-2007) funkcjonowania euro - wskazują amerykańscy eksperci - niemiecka nadwyżka w wymianie handlowej z resztą państw Unii Europejskiej zwiększyła się z 46,4 do 126,5 mld euro. Znamienny w tym kontekście jest skok deficytu handlowego Grecji (z 3 do 5,5 mld euro) i Włoch (z 9,6 do 19,6 mld euro). Mówiąc krótko, dopóki kraje południowej Europy chętnie kupowały niemieckie towary, korzystając z taniego kredytowania dzięki wspólnej walucie, dopóty niemieckie władze przymykały oczy na łamanie tzw. kryteriów stabilności strefy euro i pod hasłami przestrzegania reguł wolnego rynku oraz "solidarności europejskiej" domagały się znoszenia wszelkich barier dla swojego eksportu. Ba, Niemcy same łamały te kryteria, zachęcając tym kraje z południa eurostrefy do dalszego życia ponad stan i kupowania... głównie niemieckich towarów. Gdy Grecja, Włochy czy Hiszpania zostały zmuszone do spłacania rachunków za swoje nieodpowiedzialne wydatki, Berlin niczym cwany bankier koszty "ryzykownych kredytów" chce przerzucić na innych "klientów", nawet tych spoza strefy euro. Dopóki "europejski projekt" mógł funkcjonować jak maszynka do zarabiania pieniędzy, Niemcy napędzały ją, ozdabiając dla niepoznaki transparentami z napisem "strefa stabilizacji" i pieczętując "znakiem jakości" euro - waluty, która miała rzucić wyzwanie dolarowi. Obecnie koszty obsługi długu mogłaby zmniejszyć interwencja Europejskiego Banku Centralnego, np. poprzez wykup obligacji. Jednak rząd Angeli Merkel uparcie nie chce się zgodzić na większy udział EBC w ratowaniu eurobankrutów. Takie zachowanie wskazuje, że tzw. projekt eurowaluty Niemcy potraktowali jak "wielki blef", ale użyteczny dla przejęcia przez nie kontroli nad Unią Europejską. Jednak dziś euromaszynka zacina się, a dalsze jej napędzanie grozi wywołaniem nowej tragedii w Europie. Dlatego europejscy politycy, zwłaszcza wychodzący przed szereg minister Radosław Sikorski, powinni grzmieć o odpowiedzialności finansowej Niemiec za obecny kryzys w eurostrefie, a nie o ich "przewodniej roli" w Europie. Chyba że będzie się ona sprowadzała jedynie do większego finansowego udziału w zażegnaniu kryzysu, za którego wywołanie odpowiedzialne są także władze w Berlinie.
Mariusz Bober

Nasz Dziennik Piątek, 2 grudnia 2011, Nr 280 (4211)

Autor: au