Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Nikt nie widział zagrożenia

Treść

Jeszcze w marcu br. Bogdan Klich, minister obrony narodowej, był informowany, że do delegacji udającej się wraz z Lechem Kaczyńskim do Katynia zapraszani są najważniejsi dowódcy Wojska Polskiego, i wyraził na to zgodę. W tym czasie minister Klich nie tylko planował swój udział w wyjeździe, ale też podkreślał, jakie znaczenie ma silna polska delegacja w Katyniu. "Uważam, że takie wzmocnienie polskiej delegacji podkreśla wagę obchodów i jednocześnie będzie dowodem szacunku, jakim Siły Zbrojne RP otaczają historię" - napisał minister obrony w korespondencji z szefem Kancelarii Prezydenta RP Władysławem Stasiakiem (zginął w katastrofie). Co więcej, to sekretariat MON powiadomił dowódców o wyjeździe, przekazując im zaproszenie Kancelarii Prezydenta RP z "prośbą o realizację dekretacji szefa resortu". Wydając zgodę na udział dowódców Sił Zbrojnych w uroczystościach w Katyniu, szef resortu obrony powinien przewidzieć, że odpowiadając na zaproszenie prezydenta RP, znajdą się z nim na jednym pokładzie. Zagrożenia nie zauważyło także czuwające nad bezpieczeństwem przebiegu wizyty Biuro Ochrony Rządu, które patrząc na rozwój przygotowań do lotu, winno interweniować u szefa MSWiA. Ten w razie powstania zagrożenia powinien poinformować prezydenta. Kiedy jednak pojawiły się zarzuty o zaniedbaniach MON w zakresie organizacji lotu i dopuszczeniu do obecności na jednym pokładzie tak wielu ważnych dla funkcjonowania państwa i wojska osób, MON tłumaczyło, że minister Klich miał świadomość, że dowódcy udadzą się do Katynia, ale ministerstwo nie posiadało informacji na temat planowanego sposobu transportu. Jak wyjaśniano, to Kancelaria Prezydenta decydowała o składzie delegacji, a ostateczna lista pasażerów została podana dopiero 9 kwietnia. Tymczasem Jacek Sasin, minister w kancelarii Lecha Kaczyńskiego, zaznaczał, że podległe ministerstwu obrony Dowództwo Sił Powietrznych i 36. specpułk otrzymały listy osób z podziałem na samoloty. Ponadto już samo zaproszenie od prezydenta oznaczało, że te osoby będą towarzyszyć głowie państwa także w czasie lotu. W ocenie posła Antoniego Macierewicza (PiS), szefa zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia katastrofy w Smoleńsku, szef MON nie tylko wydał polecenie dowódcom Sił Zbrojnych, by ci lecieli na uroczystości do Katynia, ale dodatkowo wywarł na nich presję przez podkreślenie, iż sam wybiera się w tę podróż. - Zgoda ministra Bogdana Klicha na udział dowódców w uroczystościach miała charakter rozkazu. Ponadto minister przez podkreślenie w swojej decyzji, że sam też wybiera się na uroczystości, wywarł presję moralną na wojskowych. Z całą pewnością szef MON podjął tu decyzję i jest on osobą, która oceniła sytuację związaną z bezpieczeństwem - stwierdził Macierewicz. Jego zdaniem, minister Klich miał świadomość, że Siły Powietrzne dysponują tylko jednym samolotem Tu-154M i że delegacja - wraz z wojskowymi - może skorzystać właśnie z tego środka transportu. Jednak, jak zauważył poseł Macierewicz, z punktu widzenia całościowego przygotowania wizyty w Katyniu, za jej bezpieczny przebieg odpowiadało Biuro Ochrony Rządu i to szef tej służby powinien złożyć w tej sprawie raport na ręce swego przełożonego, czyli szefa MSWiA. - Jeśli minister Jerzy Miller uznałby, że planowany lot zagraża bezpieczeństwu państwa, to winien on swoje uwagi skierować w stosownym piśmie do prezydenta RP, zwierzchnika Sił Zbrojnych, wskazując, iż taki kształt ekipy naraża bezpieczeństwo kraju - dodał poseł. Jak zaznaczył Macierewicz, BOR ma pełną wiedzę na każdym etapie przygotowań takiego wyjazdu i Biuro winno koordynować przedsięwzięcia związane z bezpieczeństwem poprzez kontaktowanie się ze służbami w kraju i za granicą, a także ze wszystkimi innymi organami państwa. Poseł przyznał, że skład wojskowej delegacji nie naruszał przepisów, ale jak zaznaczył, do obowiązków Biura należała analiza zagrożenia. - Za bezpieczeństwo odpowiada tu szef MSWiA jako zwierzchnik BOR i to, co się działo, nie było wynikiem braku przepisów, bo nimi nie da się opisać wszystkich zagrożeń, ale lekceważeniem bezpieczeństwa prezydenta RP i najważniejszych osób w państwie - dodał poseł. Z taką oceną nie zgadza się mjr Dariusz Aleksandrowicz, rzecznik prasowy BOR. Jak zaznaczył, Biuro nie ma kompetencji, by udzielać podnoszonych przez posła zaleceń, wskazywać, żądać czy rozkazywać. - Pod ochroną BOR podczas tego lotu był pan prezydent i pani prezydentowa. BOR zajmowało się ochranianymi osobami i nie miało wpływu na to, kto towarzyszy prezydentowi RP podczas lotu - podkreślił mjr Aleksandrowicz. Jak ocenił, wszelkie kwestie związane z organizacją wizyty leżały w gestii Kancelarii Prezydenta RP, która zapraszała gości do udziału w uroczystościach. - My jesteśmy od tego, by przestrzegać procedur tylko i wyłącznie związanych z tym, by żadne niebezpieczne przedmioty, materiały nie znalazły się na pokładzie statku powietrznego. Wszystkich kontrolowaliśmy, sprawdzaliśmy samolot, czy jest bezpieczny, ale raz jeszcze podkreślę: BOR nie miało wpływu na to, kto został zaproszony do wspólnego lotu z prezydentem RP - dodał Aleksandrowicz. Marcin Austyn
Nasz Dziennik 2010-11-16

Autor: jc