Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Ocenianie ludzi jest domeną Pana Boga

Treść

DuŻa porcja rozmowy z Janem Budnikiem, jednym z twórców nowosądeckiej "Solidarności"

Wedle powszechnej opinii, jako pierwsza w Nowym Sączu strajk podjęła załoga WPK. Tymczasem pan stara się podważyć tę wersję...

- Rzeczywiście, do publicznych przekazów wkradły się pewne nieścisłości. Mówi się, że sądecki protest rozpoczął się WPK. A tak naprawdę były dwa strajki równoległe. 27 (niektóre źródła podają, że 28 sierpnia 1980 r.), pracę przerwano we wspomnianym WPK, ale i w sąsiadującym z nim Zespole Zakładów Remontowo-Budowlanych Wojewódzkiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Zakład ten zatrudniał około 400 osób, nie był więc to tak spektakularny strajk jak w potężnym WPK, ale miał istotne znaczenie. Tak się składa, że akurat w tym ZZRBW pracowałem, podobnie zresztą do Jerzego Gwiżdża. Byłem kierownikiem kadr. Do rozmów ze strajkującymi siadałem więc po stronie pracodawcy.

Czyli rzec można, że wkrótce strajkował pan przeciwko samemu sobie?

- Wówczas jeszcze nie, choć dobrze wiedziałem, że przygotowywany jest robotniczy protest. W trakcie tych rozmów stanąłem w obronie strajkujących. Odpowiedź ludzi była taka, że wybrano mnie do Komitetu Strajkowego. Oprócz kwestii wolnych związków zawodowych, która pozostawała do rozstrzygnięcia na szczeblu krajowym, postulaty zawarte w porozumieniu, które podpisaliśmy z dyrekcją, pokrywały się z tymi zgłaszanymi w Gdańsku.

Konsultowaliście warunki porozumienia z - nazwijmy to - centralą w stoczni?

- Nie, nie mieliśmy ze stoczniowcami żadnego kontaktu. Działaliśmy na własną rękę. Dążyliśmy jednak do utworzenia wolnego związku zawodowego. Nawiązaliśmy natomiast współpracę z przedstawicielami WPK, ZNTK oraz innymi zakładami. Na przełomie września i października spotkaliśmy się w mieszkaniu Magdaleny Kroh i jej męża. Tam też powstał pierwszy Międzyzakładowy Komitet Założycielski. Następnym etapem była konsultacja z Krakowem, w wyniku której założono w Nowym Sączu tzw. Komitet Koordynacyjny. Nie chcieliśmy tworzyć kolejnego MKZ, by się nie rozdrabniać, lecz wspólnie działać w regionie. Natomiast w składzie krakowskiego MKZ znaleźli się, oprócz mnie, Józef Jarecki, Józef Grzyb, Andrzej Szkaradek i Jerzy Wyskiel.

Na czym głównie zasadzała się wówczas wasza działalność?

- Prowadziliśmy ogromną pracę na rzecz informowania ludzi, odwiedzaliśmy zakłady pracy, na zaproszenie również związków branżowych. Pracownicy chcieli się dowiedzieć, co to jest "Solidarność", jakie są jej idee, jak się do niej zapisać. Podobnego entuzjazmu ludzkiego ani wcześniej, ani później już nigdy nie zaznałem.

Jakiś konkretny przykład?

- Na którymś z zebrań padła myśl, by zorganizować zbiórkę pieniędzy na działalność związkową. Natychmiast skrzyknęli się sądeccy artyści plastycy, którzy przeznaczyli swoje dzieła na aukcję. Zgromadziliśmy wówczas więcej pieniędzy, niż w najśmielszych snach mogliśmy oczekiwać. Wsparcie społeczeństwa było ogromne.

Czym pan konkretnie się zajmował?

- W "Solidarności" zatrudniony byłem zawodowo. Wraz z Jurkiem Gwiżdżem opracowywaliśmy koncepcje, strategie działania związkowego, pisaliśmy wystąpienia, w trakcie przerw w pracy - ulotki. Te działania doprowadziły w konsekwencji do okupacji ratusza.

Ale to już późniejszy okres waszej aktywności. Powróćmy do Komitetu Koordynacyjnego.

- Powstał on w październiku 1980 r. i obejmował swym zasięgiem obszar byłego województwa nowosądeckiego. W jego skład weszły następujące osoby: Leszek Broda z Nowomagu, Jan Budnik, Czesław Dąbrowski z ZNTK - przewodniczący Komitetu, Mieczysław Gorczyca z Rejonowego Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej w Starym Sączu, Józef Grzyb z PKS, Jerzy Gwiżdż, Józef Jarecki z ZNTK, Tadeusz Jung z WPK, Teresa Kochańska z PKS, Kazimierz Konopka z Transbudu, Zbigniew Leśniak z ZNTK, Krzysztof Michalik z SZEW, Tadeusz Piasecki z Nowosądeckiego Kombinatu Budwnictwa, Henryk Pawłowski z Dyrekcji Rejonowej PKP, Grzegorz Sajdak z SZEW, Andrzej Szkaradek z Nowomagu i Jerzy Wyskiel z WPK.

Jaka jest dzisiaj, z perspektywy ćwierćwiecza, pańska opinia o tym zespole?

- Nigdy nie uzurpowałem sobie prawa do oceniania ludzi. Mogę mówić o ich działalności, o dokonaniach, ale żeby wydać opinię o człowieku, to trzeba znać jego wnętrze. A to jest domena Pana Boga i ja w Jego kompetencje nie chciałbym wkraczać. Nie mogę natomiast nie wspomnieć, że w pewnym momencie w składzie tego komitetu zaistniał podział. Skrzętnie wykorzystali go ci, którzy ustalali później listę internowanych. Te niesnaski nie wynikły z przyczyn zasadniczych. Były raczej wynikiem różnicy temperamentów, innych koncepcji związkowej działalności, może nawet zazdrości, czy zawiści o to, że o kimś napisali w gazecie, czy kogoś pokazali w telewizji, a nie mnie. Nie wszyscy rozumieli, że tworząc "Solidarność" i wchodząc w skład Komitetu Koordynacyjnego naruszamy fundament ustroju.

Co ma wspólnego internowanie z podziałem wewnątrzkomitetowym?

- Otóż ma. Internowanie poszło dokładnie wzdłuż tej linii wyrysowanej przez podział. Ktoś te niesnaski znakomicie wykorzystał. Dla mnie to nie miało większego znaczenia, bowiem działalność w "Solidarności" zakończyłem po drugiej turze I Zjazdu Krajowego, zatem w październiku 1981 r.

Dlaczego pan odszedł?

- Szczerze mówiąc, musiałem dokonać wyboru: albo podjąć otwartą walkę, niektóre sprawy ujawnić, choćby te podziały wewnątrz Komitetu Koordynacyjnego, albo się odsunąć. Wybrałem tę drugą ewentualność.

Cofnijmy się do okresu dojrzewania "Solidarności" w Nowym Sączu. Wkrótce nastąpiły pierwsze negocjacje z władzami...

- W trakcie rozmów różne komisje oszukiwały nas, podejmowały działania mające na celu ośmieszanie związkowych aktywistów, kolportowano wyssane z palca pogłoski, prowokowano do ruchów, mogących dać pretekst do uderzenia w nas. I nie chodziło o to, by dokuczyć Budnikowi, Wyskielowi, Gwiżdżowi, Szkaradkowi czy Pawłowskiemu, lecz żeby generalnie rozprawić się z "Solidarnością". Dało się to odczuć szczególnie podczas debat z miejscowymi decydentami w sprawie odwołania wojewody Bafii, kiedy chciano nas wystrychnąć na dudka. Pomogła dopiero interwencja u wicepremiera Wacha w Warszawie.

W związku z czym odnowa jakoś nie mogła dotrzeć na Sądecczyznę...

- Pod koniec roku napięcie rosło, co swój finał znalazło w strajku w ratuszu. To znana, choć bardzo skomplikowana inicjatywa, której cel do dzisiaj nie został społeczeństwu do końca wyjaśniony, ale nie będąca chyba tematem tej rozmowy. Powiem jedynie, że poszliśmy na konfrontację, sięgającą po Warszawę, że podejmowaliśmy ryzyko nawet utraty życia i mimo, iż zostaliśmy spacyfikowani, to okupacja cel swój osiągnęła. Skupiła wokół nas spore grono nowych sympatyków. Nawiasem mówiąc, to ja wymyśliłem, żeby zająć właśnie zabytkową salę w ratuszu. Ten pomysł zrodził się na zebraniu w bardzo wąskim gronie ludzi. I z tego grona nastąpił przeciek. Prezydent Oleksy, który miał gdzieś wyjechać, chyba do Zbyszyc, czekał na nas w magistracie, w swoim gabinecie. Został uprzedzony o naszym wejściu.

Domyśla się pan, kto był tym kapusiem?

- Nie domyślam się, ja to po prostu wiem.

Nazwiska oczywiście pan nie zdradzi?

- Oczywiście nie zdradzę.

Pana nie usiłowano zmusić do współpracy?

- To były czasy, kiedy bezpieka szalała. Oficerowie służb specjalnych różnymi sposobami nawiązywali z nami kontakty, namawiali do współpracy, obiecywali złote góry. Ja sam z tego powodu mocno wycierpiałem, ponieważ usiłowano zrobić ze mnie agenta. Teraz na szczęście się to wszystko wyjaśniło, bo są dostępne akta i na głupka wyszedł ten, kto mówił, że Budnik to kapuś. Ale te oszczerstwa trwały przez ponad dwadzieścia lat.

Dotarł pan do swej teczki?

- A po co mi to? Mam sporo przyjaciół z tamtych lat i nie chciałbym ich stracić. Wystarczy, że znam już kilka nazwisk donosicieli. I oni wiedzą, że ja wiem.

Proszę zatem powiedzieć, czy wśród osób z Komitetu Koordynacyjnego był ktoś, kto współpracował z SB?

- Niestety, tak. Ale bardzo wąskiej grupy osób, które decydowały o najważniejszych sprawach, jestem pewien.

Co nam zostało z "Solidarności"?

- Tylko ślepiec nie zauważy jej osiągnięć. Zmienił się ustrój, zrzuciliśmy komunistyczne jarzmo, żyjemy w wolnym kraju, sami decydujemy o swym losie. Owszem, wiele dokonań zostało zmarnowanych, pewne idee się wypaczyły. Ale pozostał etos. A ten jest nie do przecenienia.

Rozmawiał Daniel Weimer

Alfabet Jana Budnika

BRODA LESZEK - bardzo aktywnie pracował na rzecz tworzenia nowych struktur w różnych zakładach pracy. Wspólnie jeździliśmy na spotkania z załogami. Nie był może postacią sztandarową, ale działał wyjątkowo efektywnie.

DĄBROWSKI CZESŁAW - też nie rzucał się specjalnie w oczy, nie dążył do dominacji, chociaż był przewodniczącym Komitetu Koordynacyjnego. Trzeba go jednak określić mianem człowieka nadzwyczaj rzetelnego, statecznego. Gdy w naszym gronie dochodziło do nieporozumień, różnicy zdań, to on takie sytuacje tonował. Uważam, że po prostu dobrze wykonywał swe zadanie.

GORCZYCA MIECZYSŁAW - jego aktywność bardziej widoczna była w Starym Sączu. Mniej "wychodził" na województwo. Trudno mi sobie przypomnieć szczegóły z jego działalności.

GRZYB JÓZEF - kierowca w PKS. Prosty, solidny, uczciwy człowiek. Nie był wybitnym politykiem, ale wykonywał rzetelną robotę, polegającą głównie na wywieraniu nacisku podczas rozmów z komisjami. Przedsiębiorstwa komunikacyjne miały po prostu dużą siłę przebicia - władze bały się, że transport stanie. I Józef Grzyb potrafił na swój sposób tę obawę wykorzystać.

GWIŻDŻ JERZY - zawiązała się między nami przyjaźń, później, kiedy pełnił funkcje prezydenta miasta, ta zażyłość zelżała. Nie utrzymywaliśmy bliższych kontaktów. Nasze drogi zeszły się ponownie podczas współpracy w Radzie Miasta. W okresie tworzenia się "Solidarności" był jej czołową postacią. Chociaż nie wszedł do MKZ w Krakowie, to jednak odegrał ogromną rolę w pracy koncepcyjnej. Tworzyliśmy wówczas duet, z którego pomysłów rodziły się dość ciekawe owoce.

JARECKI JÓZEF - bardzo spokojny człowiek, stateczny. Cieszył się autorytetem w ZNTK. Załatwiał sporo spraw, który wymagały uzgodnienia z załogą tego przedsiębiorstwa. Dobrze się z nim współpracowało. Był naszym rzecznikiem prasowym, co miało duże znaczenie szczególnie po strajku w ratuszu i w okresie rozmów z komisją rządową.

JUNG TADEUSZ, KOCHAŃSKA TERESA, KONOPKA KAZIMIERZ - to były osoby, które może nie bardzo błyszczały, nie znajdowały się na świeczniku, ale wypełniały szalenie ważną rolę logistyczną, że użyję pojęcia wojskowego. Załatwiały sporo formalnych spraw, które decydowały o sprawnym funkcjonowaniu Komitetu Koordynacyjnego. Pani Teresa prowadziła ponadto nasze biuro, całą administrację miała na swej głowie.

LEŚNIAK ZBIGNIEW - mocno angażował się w tworzenie związków w nowych zakładach. Jeździliśmy w teren w dwu-, trzyosobowych grupach. On zawsze w takich grupkach się znajdował. To podobnym do niego ludziom można zawdzięczać fakt, że "Solidarność" na terenie Nowosądecczyzny była taka mocna.

MICHALIK KRZYSZTOF - człowiek bardzo spokojny, bardzo stateczny, bardzo rzetelny i bardzo kulturalny. Wprowadzał atmosferę życzliwości, wręcz pokoju. Wyjątkowo mile wspominam współpracę z nim.

PIASECKI TADEUSZ - w zasadzie niewiele mogę powiedzieć o jego działalności. Może poza tym, że angażował się w prace, nazwijmy to, propagandowe, informował ludzi o "Solidarności".

PAWŁOWSKI HENRYK - postać sztandarowa. Jeden z wybijających się swoją aktywnością. W niektórych momentach był nawet zanadto zapalony, co troszeczkę utrudniało choćby sprawę negocjacji z rządem. W ich trakcie trzeba było zachowywać twarz pokerzysty, ponieważ przeciwnik nie przebierał w środkach. Pistolet, ale osoba na wskroś pozytywna.

SAJDAK GRZEGORZ - w porównaniu do wyżej wymienionego - oaza spokoju. Odegrał ważną rolę w działalności Komitetu.

SZKARADEK ANDRZEJ - na początku nie działał aż tak aktywnie. Późniejszy okres to już zupełnie inna sprawa. Ale wówczas, w pewnym momencie, wraz z Pawłowskim i Wyskielem wdał się w troszeczkę dziwną politykę, która spowodowała, że w składzie Komitetu Koordynacyjnego zaczęły się podziały. Przyczyn takiego stanu rzeczy nie warto roztrząsać. Ale byłbym niesprawiedliwy odbierając mu niewątpliwe zasługi.

WYSKIEL JERZY - facet o ogromnym temperamencie, doskonale nadający się w tamtych czasach na przywódcę. Trybun ludowy, taki odpowiednik Wałęsy w skali sądeckiej. Czasem trzeba go było hamować, by zrealizować to, co zamierzyliśmy. Ale rozmawiało się z nim bardzo konkretnie. (dw)

"Dziennik Polski" 2005-09-12

Autor: ab