Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Przepraszam, czy mogę się wzruszyć?

Treść

Krakowska inscenizacja "Człowieka z La Manchy" w "Sokole" Sobotni Wieczór Małopolski dał szansę poznania na żywo sądeckim widzom legendarnego dzieła musicalowego osnutego na powieści Cervantesa "Don Kichot". W wydaniu Opery Krakowskiej niestety nie było to doświadczenie najciekawsze. Pozostało każdemu bardzo osobiste obcowanie z samym musicalem Mitchella Leigha. Upór, z jakim w operach forsuje się repertuar musicalowy, jest godny podziwu. W Stanach, gdzie musical się narodził, miał swoją światową prapremierę ponad czterdzieści lat temu i święcił pierwsze triumfy, wystąpiły w nim gwiazdy piosenki i estrady. Na paryskie salony teatralne wprowadził "Człowieka z La Manchy" sam Jacques Brel. A i w Polsce brały się za niego przede wszystkim teatry muzyczne i operetkowe. Operowy Kraków się uparł, skutki są, jakie widać i słychać. Drewniane dialogi, amatorskie aktorstwo, nieporadność wokalna w przebojach, które trzeba zaśpiewać jak piosenki, a nie jak arie. Cóż jeszcze dodać? Nie wiem, czy pomysł uwspółcześnienia na siłę czasów uwięzienia Cervantesa był najlepszy. Przestępcy wyglądają jak harleyowcy, strażnicy przypominają carską policję. To podobieństwo na dokładkę z czerwoną lampą błyskającą widzom po oczach i wyciąganiem z sali kolejnych więźniów na przesłuchania, miało rzecz jasna wzmóc atmosferę zagrożenia i jej wszechobecność. Czasy Cervantesa były nie mniej okrutne. Inscenizatorzy trzymający się spójności artystycznej losów autora i wykreowanych przez niego postaci, odwoływali się często do koszmaru inkwizycji z nie mniejszym skutkiem. Żeby nie wyjść po dwóch godzinach ze sporym niesmakiem, trzeba było zapomnieć o wszystkich mankamentach spektaklu i po prostu po ludzku się wzruszyć. Musical jest piękny nie tylko muzycznie, ale i w swoim przesłaniu. Tak się utarło, że Don Kichot, to ten od walki z wiatrakami, rycerz ze smętnym obliczem. Powiedzenie "walka z wiatrakami" żyje swoim życiem, jako określenie zmagań z losem, z góry skazanych na niepowodzenie. A któż lubi ludzi ze smętkiem na twarzy. A popatrzmy. Hiszpański szlachcic Alonso, który w połowie życia postanawia z giermkiem Sancho Pansą wyruszyć na baśniową wyprawę rycerską, głosząc piękno i dobro na przekór wszystkim i wszystkiemu, odnosi sukces. Potrafi przemienić ludzkie dusze, otworzyć je dla zupełnie nieznanej im dotąd wrażliwości. Toż świat baśni, w którym panuje ład, umiłowanie drugiego człowieka choćby był śmiertelnym wrogiem, wybaczenie najgorszych win, wcale nie musi być czystą fantazją. To się może ludziom w życiu udać. Warto ten świat w sobie pielęgnować, warto za niego oddać życie. Wzruszyłem się, co mi się rzadko zdarza w teatrze. Dokładnie tak samo, jak przed laty, kiedy widziałem jedną z pierwszych polskich premier tego niezwykłego dzieła. Od tamtej pory wiem, że warto "Śnić sen najpiękniejszy ze snów". Bo sen jest mój, a inscenizacja musicalu, niech sobie będzie czyja chce. (WCH), "Dziennik Polski" 2006-11-20

Autor: ea