Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Ratuje nas brak euro

Treść

Z dr. Markiem Dietlem, ekspertem w dziedzinie gospodarki Instytutu Sobieskiego, rozmawia Marcin Austyn
Czy rozwiązania zaproponowane przez rząd w pakiecie antykryzysowym zmierzają we właściwie kierunku? Ożywią naszą gospodarkę?
- Wiele propozycji rządu jest rozsądnych - szkoda, że pojawiają się tak późno. Chyba rząd liczył na to, że uda nam się przebrnąć przez obecne zawirowania gospodarcze bez aktywnej polityki fiskalnej. Cały świat dość intensywnie starał się zwiększyć popyt, dostrzegając na tym polu lukę. W Polsce ona nie była wypełniana. Panowało przekonanie, że potrafimy jako "pasażer na gapę" skorzystać na tym, że np. Niemcy wprowadziły pakiet stymulujący zakup samochodów. Część z nich powstaje w Polsce, więc automatycznie Niemcy, kupując u nas, nieco zasypują tę naszą "lukę popytową". To, że jeszcze mamy dodatni wzrost gospodarczy, wynika z faktu, iż wciąż więcej eksportujemy niż importujemy, a dzieje się tak na skutek osłabienia złotego. Rząd jednak w końcu doszedł do słusznego wniosku, że nie da się dalej takiej sytuacji utrzymać i trzeba coś zrobić. Zaproponowane działania wynikają z przyjętej doktryny ekonomicznej, która zakłada, że kryzys najszybciej można zwalczyć, zwiększając elastyczność gospodarki. W mojej ocenie, problemem jednak nie jest strona podażowa, ale właśnie "luka popytowa". Zaproponowane działania nie spowodują jej zapełnienia. Należałoby raczej mocniej działać po stronie deficytu budżetowego państwa. Wprawdzie dziś już jest trochę późno, bo deficyt wymyka się spod kontroli. Gdyby Minister Finansów, projektując budżet na ten rok, przewidział, że wzrost gospodarczy będzie mniejszy i zaplanował większy deficyt, i przez to wpuścił więcej pieniędzy do gospodarki, to dzisiaj problemy budżetu byłyby mniejsze, bo mielibyśmy większe przychody.
Nie chodziło więc o to, by nadmiernie ciąć wydatki, ale wprowadzać pieniądze na rynek?
- Tak. Warto tu spojrzeć na przykład Niemiec. Kraj ten zanotuje ujemny wzrost gospodarczy, który doprowadzi do tego, że poziom PKB osiągnie stan z 2005 roku przy podaży większej niż w 2005 roku. Skoro podaż jest duża, a gospodarka się kurczy, to widać, że problem jest po stronie popytu. Stąd wniosek, że nasz rząd stosuje złą ideologię.
Pakiet ma szanse spełnić swój cel?
- W moim odczuciu, nie do końca. Tu nie chodzi o to, by firmy lepiej dostosowały się do obecnej sytuacji, ale o to, by tym firmom wykreować popyt. Kiedy jedynym narzędziem, jakim się dysponuje, jest młotek, to wszystkie problemy stają się gwoźdźmi. W sensie ideologicznym mamy jedno narzędzie, jakie dopuszcza minister Jacek Rostowski, czyli działanie po stronie podażowej, więc wszystkie problemy widziane są wyłącznie po tej stronie. Takie działania przyniosą efekt, ale niewspółmierny z tym, jakie są wyzwania polskiej gospodarki.
Jakie dzisiaj zaproponowałby Pan rozwiązania?
- Obecnie brakuje środków w budżecie nawet na polską kontrybucję do środków europejskich. Jest to kuriozalna sytuacja. Brakuje pieniądzy w gospodarce, a my nie możemy uruchomić w pełni wszystkich dostępnych źródeł. Są tu pewne możliwości działania, oczywiście za cenę zwiększonego deficytu. Drugim elementem jest kreowanie pieniądza w systemie bankowym. Chodzi o to, by na tyle poprawić sytuację kapitałową Banku Gospodarstwa Krajowego i PKO BP, by zwiększyć dostępność kredytów. Banki poprzez mnożnik kreacji pieniądza mogłyby wpłynąć na popyt inwestycyjny przedsiębiorstw, który powinien przełożyć się na popyt konsumpcyjny. Tak więc są tu możliwości działań, na które jeszcze nie jest za późno. Zauważmy, że 2 mld zł dla BGK wykreują poręczenia na kwotę 10 mln złotych. 2 mld zł nie są kwotą, która "zabiłaby" budżet.
Zanim pakiet wejdzie w życie, minie trochę czasu, a regulacje mają obowiązywać do końca 2011 roku. To nie za krótki okres?
- Przede wszystkim istnieje głębokie przekonanie, że kryzys nie jest czymś złym, a jedynie oczyszcza on gospodarkę. Jeśli ktoś nie ma chęci aktywnej walki z kryzysem, jeżeli uważa, że walka z nim to lekarstwo, które ma wiele skutków ubocznych, to stara się stosować jak najmniejszą dawkę. Nie wiem, czy podejmowane działania rządu są czysto marketingowe. Wierzę w to, że rząd jest przekonany o tym, że robi dobrze, nie wprowadzając nadmiernych działań.
Może te ograniczenia biorą się ze świadomości, że na zbyt wiele nas nie stać?
- Wiele jest posunięć, które nie są wprowadzane z uwagi na koszty. Oczywiście, możemy powiedzieć, że nas nie stać, że będziemy mieli gorszy "rating". Jednak nawet gdyby on się pogorszył, to mamy możliwości stabilizowania naszej waluty. Tu raczej chodzi o mentalne nastawienie, że przyjęta przez rząd polityka gospodarcza jest najlepsza.
Być może w tych działaniach swoje piętno odbiła chęć szybkiego wprowadzenia euro?
- Sprawa wprowadzenia euro jest kuriozalna, gdyż obecnie jego brak nas ratuje. W porównaniu ze Słowacją, która znajduje się w strefie euro, w Polsce jest znacznie lepiej. Wynika to z rynku wewnętrznego, ale i z tego, że nasza waluta się osłabiła. W kryzysie posiadanie złotego nas ratuje... mimo to z uporem dążymy do klubu euro. Wydaje mi się, że wspólna waluta nie jest projektem czysto ekonomicznym, bo nie ma żadnych korzyści ekonomicznych z jej wprowadzenia. Według mnie, jest to projekt bardzo nośny politycznie i on w długim okresie daje liberalnym ekonomistom poczucie, że mamy stabilną walutę. Wówczas problem inflacji rozwiązany jest tym, że jakby zlecamy zarządzanie inflacją na zewnątrz Europejskiemu Bankowi Centralnemu. Moim zdaniem, Jacek Rostowski jest na tyle dobrym ekonomistą, że ma świadomość, iż wprowadzenie euro w niczym nam nie pomoże. Jest to atrakcyjny projekt w sensie "bycia ojcem euro w Polsce". Fakty pokazują dobitnie, że lepiej nam bez tej waluty.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-06-20

Autor: wa