Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Rząd brnął w katarską mistyfikację

Treść

Pod tzw. aferą stoczniową może kryć się marketingowe działanie rządu, który mając świadomość nieuchronnego upadku stoczni, nie chciał się kompromitować. Zamiast realnie zastanowić się, co można zrobić w sprawie stoczni, rząd brnął w mistyfikację z katarską transakcją. Kompromitacja okazała się jednak nieuchronna.
Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczęła śledztwo z doniesienia szefa kancelarii premiera Tomasza Arabskiego w sprawie domniemanego przekroczenia uprawnień urzędników Agencji Rozwoju Przemysłu i Ministerstwa Skarbu Państwa przez utrudnianie przetargu na sprzedaż składników majątku stoczni w Gdyni i Szczecinie. Wczoraj przedstawiciele tych urzędów zapewniali, że w procesie nie doszło do naruszenia prawa, a przetarg nie był organizowany pod katarskiego inwestora. Jednak zarówno MSP, jak i ARP potwierdziły, że zabiegały o "inwestora zainteresowanego zakupem aktywów stoczniowych i produkcją stoczniową". W tle afery trwa postępowanie sprawdzające dotyczące zarzutów niedopełnienia obowiązku przez Mariusza Kamińskiego, szefa CBA.
Ministerstwo Skarbu Państwa i Agencja Rozwoju Przemysłu zaprzeczyły, jakoby działały na rzecz katarskiego inwestora, dbając o to, by to on wygrał przetarg na majątek stoczni w Gdyni i Szczecinie. Takie sugestie padły w mediach, które dotarły do dokumentów przekazanych przez Centralne Biuro Antykorupcyjne najważniejszym osobom w państwie. Jak podkreślił Wojciech Dąbrowski, prezes Agencji Rozwoju Przemysłu, tylko Stichting Particulier Fonds Greenrights wpłacił wadia na te części majątku stoczni w Gdyni i Szczecinie, które służą do produkcji statków. Dlatego też ARP zależało na sprzedaży stoczni właśnie temu podmiotowi.
Zaprzeczył jednak, by urzędnicy mieli prowadzić do wcześniej zaplanowanego finału przetargu. - Przygotowując przetarg, staraliśmy się, aby był on przeprowadzony jak najbardziej transparentnie, stąd pomysł witryny internetowej. Każdy inwestor widział najwyższe oferty złożone w trakcie postępowania - tłumaczył Dąbrowski. Zapewniał, że w całym procesie nie było korupcji ani specjalnej ingerencji urzędników. - Jestem przekonany, że wszystkie czynności, które wykonałem w ramach postępowania kompensacyjnego, były wypełnieniem moich obowiązków i były wykonane prawidłowo - ocenił. Dąbrowski podkreślił, iż miał świadomość, że proces sprzedaży jest obserwowany przez służby specjalne i nikt nie miałby odwagi dopuścić się złamania prawa. Nie wyjaśnił jednak, kim jest osoba w podsłuchanych rozmowach urzędników określana mianem "szefa szefów", dlaczego urzędnicy szukali informacji na temat inwestora w internecie i z jakiego powodu katarski inwestor nazywany był "naszym inwestorem".
Dąbrowski tłumaczył się też z prostackiego i wulgarnego języka, którym urzędnicy posługiwali się w swoich rozmowach. Wulgaryzmy padały m.in. z ust wiceministra skarbu Zdzisława Gawlika. - Gawlik nie wytrzymywał emocjonalnie. Wszystkim nam zależało na kontynuowaniu produkcji. Przepraszam państwa za emocje w tych rozmowach - tłumaczył prezes ARP.
Mimo deklarowanej legalności działań wczoraj MSP zadecydowało o zmianie osób odpowiedzialnych za nadzór sprzedaży aktywów postoczniowych. Obowiązki te w resorcie skarbu od Zdzisława Gawlika przejął podsekretarz stanu Adam Leszkiewicz. Z kolei w Agencji Rozwoju Przemysłu nadzór nad procesem od prezesa ARP Wojciecha Dąbrowskiego oraz wiceprezesa ARP Jacka Goszczyńskiego przejął członek zarządu ARP Andrzej Szortyka.
Tymczasem klub Prawa i Sprawiedliwości zażądał od premiera natychmiastowych wyjaśnień w związku ze sprawą. Mariusz Błaszczak, rzecznik PiS, przypomniał, że w trakcie kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego Donald Tusk obiecał pomyślne zakończenie sprawy stoczni, tymczasem materiały CBA wskazują, iż katarski inwestor mający uratować polski przemysł stoczniowy mógł w ogóle nie istnieć. Jak ocenił poseł, premier powinien był już dawno odwołać ministra skarbu Aleksandra Grada. - Przecież minister Grad miał pozyskać dla budżetu państwa w przyszłym roku ponad 30 mld zł z prywatyzacji. Jeżeli będzie tak prywatyzował, jak robił to w przypadku stoczni szczecińskiej i gdyńskiej, to będzie to wielka kompromitacja - dodał.
Aferze stoczniowej spokojnie przygląda się Komisja Europejska, która postanowiła nie odnosić się bezpośrednio do zarzutów stawianych urzędnikom. - Z uwagi na to, że sprzedaż przedmiotowych aktywów ostatecznie nie miała miejsca i że polskie władze w tej chwili ponownie organizują sprzedaż majątku stoczni, doniesienia w polskiej prasie nie dotyczą bezpośrednio Komisji Europejskiej - ocenił Jonathan Todd, rzecznik KE ds. konkurencji. Todd pozostawił zbadanie sprawy polskiemu wymiarowi sprawiedliwości i zaznaczył, że podczas kolejnego przetargu polskie władze będą musiały przestrzegać narzuconych przez KE warunków, takich jak otwartość i brak dyskryminacji, a KE będzie uważnie nadzorować cały proces.
W tle afery stoczniowej prokuratura bada także, czy w działaniach szefa CBA można dopatrzyć się znamion niedopełnienia obowiązku. Mariuszowi Kamińskiemu kancelaria premiera zarzuciła, że o aferze stoczniowej nie poinformował prokuratury. Przeoczono jednak fakt, że CBA sygnalizowało, iż stosowny materiał jest kompletowany i takie doniesienie zostało złożone wczoraj. Prokuratura wszczęła też postępowanie sprawdzające w sprawie ujawnienia tajemnicy państwowej przez tygodnik "Wprost", który opublikował treść tajnego pisma CBA skierowanego na ręce najważniejszych w państwie polityków, zawierającego analizę procesu sprzedaży stoczni.
To była gra o wizerunek rządu
W ocenie Jana Filipa Staniłki z Instytutu Sobieskiego, dzisiejszy problem stoczni nie wynika z niejasnych interesów ujawnionych przez CBA, a jest efektem wieloletniego złego podejścia do ich problemów. Według niego, stoczni nie należało dotować, bo to wprowadziło Polskę w problem uznanej za nielegalną pomocy publicznej, ale np. stwarzać na rynku popyt na produkty stoczniowe. - Niemcy pomoc dla stoczni organizowali inaczej, np. w formie funduszy na innowacyjną produkcję lub zamawiania ich produktów - dodał. Zdaniem Staniłki, ekipa Donalda Tuska miała świadomość, że przemysł stoczniowy "leży", i to co najmniej na trzy lata, bo są niewykorzystane moce w dużych stoczniach na świecie oraz istnieje problem nadprodukcji statków. Mimo to PO zdecydowała się na "ratowanie" zadłużonych stoczni polskich. - Rząd oświadczył, że znajdzie inwestora w tak ciężkich czasach, i uczynił to wyłącznie z powodów wizerunkowych - uważa Staniłko. Inicjatywa, m.in. na potrzebny Komisji Europejskiej, została ubrana w retorykę europejską. Jednak KE postawiła Polskę przed problemem sprzedaży majątku stoczni w kawałkach. To musiało sprawić Ministerstwu Skarbu Państwa kłopot, ponieważ trzeba było znaleźć inwestora, który byłby w stanie kupić wszystkie najważniejsze części majątku stoczni i scalić je na nowo w mogący produkować statki zakład. - Rząd sam wpuścił się w pułapkę, bo zamiast powiedzieć, że stoczni nie da się uratować albo że zakłady podejmą inną produkcję zapewniającą im przetrwanie, to obiecał, że będzie tam coś wspaniałego i będą budowane statki - dodał Staniłko. Taki scenariusz był mało realny, więc urzędnicy stawali na głowie, aby znaleźć tego jednego, sensownego inwestora. - Zawsze rząd ma preferowanego inwestora, bez względu na to, czy to jest prywatyzacja wymuszona, czy też nie. Teraz jednak trzeba zaprzeczać, że tak było - dodał. Zdaniem Staniłki, ekipa Tuska zdecydowała się na grę o dużą stawkę i o dużym ryzyku, ale plan się nie powiódł. Zadanie nie było łatwe. Trzeba było utrzymać proces przetargowy, którego ramy czasowe wymuszała KE, a w tym czasie czyniono starania o pozyskanie upragnionego inwestora. - To były dwa procesy, które w zamierzeniu rządu na końcu miały się zejść. Fikcyjny inwestor miał zniknąć, a w to miejsce wejść miał prawdziwy. Byłby to majstersztyk, ale minister Grad nie jest magikiem - ocenił Staniłko.
Tymczasem zamiast skazanego na niepowodzenie szukania inwestora rząd powinien zacząć działać i poprzez polskie firmy morskie zamawiać statki oraz utrzymywać produkcję w stoczniach. - To jedyne sensowne rozwiązanie, bo polskich stoczni nikt obecnie nie kupi. Nikt nie ma interesu, by w nie inwestować - ocenił. Ale ten typ działalności państwa, który prowadzi do omijania europejskich reguł, tak jak to czynią Niemcy, jest niezgodny z poglądami Platformy Obywatelskiej, która uważa, że państwo nie powinno ingerować w gospodarkę. Jednak przypadek stoczni wymaga takiej interwencji państwa. - Według logiki prezentowanej przez PO stocznie powinny upaść, ale dla tej partii byłoby to katastrofą polityczną - dodał. Ponadto obecnie, gdyby nawet państwo chciało realizować kontrolowane zakupy, to sytuacja budżetowa Polski bardzo to utrudnia. Choć dziś przyszłość stoczni nie rysuje się różowo, to nie można wykluczyć, że - co byłoby dużym zaskoczeniem - znajdzie się inwestor, który kupi większość majątku stoczni i zapewni im byt, a być może zakładami umiejętnie pokieruje syndyk... Jest przecież możliwa sytuacja, w której stocznie nie będą produkowały statków, równocześnie utrzymując zespoły projektowe, tak by w przyszłości, przy lepszej koniunkturze ruszyć z produkcją statków. Ekonomicznie takie rozwiązanie jest jednak bardzo trudne.
Marcin Austyn
"Nasz Dziennik" 2009-10-13

Autor: wa