Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Spełniony, ale z ambicjami

Treść

Rozmowa z Markiem Kolbowiczem, mistrzem olimpijskim w wioślarskiej czwórce podwójnej Zmieniło się Pana życie po pekińskich igrzyskach? - Nie. Myślałem, że będzie inaczej, ale jest, jak było. "Wszystkie dotychczasowe medale oddałbym za olimpijski brąz" - mówił mi Pan tuż przed wylotem do Chin. Szczerze? - Troszkę się asekurowałem. Nie jestem typem zawodnika, który tuż przed najważniejszą imprezą obwieszcza, że interesuje go tylko i wyłącznie złoto. Często czytam takie wypowiedzi różnych sportowców i sam nie wiem, czy to dobrze o nich świadczy. Ja do wszystkiego podchodzę z większym dystansem i pokorą, a przy okazji wolę się asekurować, by przeżyć mniejsze rozczarowanie przy ewentualnej porażce. Do igrzysk chciał Pan podejść jak do każdych innych zawodów, udało się? - Myślałem, że dzięki temu będzie łatwiej, ale na miejscu okazało się, iż to praktycznie niewykonalne. Mogłem sobie mówić: "to regaty jak inne", ale specyfika i klimat igrzysk powodowały, że nie sposób było od tej atmosfery i otoczki uciec. Przy okazji razem z Adamem mieliśmy gdzieś w podświadomości żywe wspomnienia z Aten, gdzie także wygrywaliśmy przedbieg i półfinał, wszyscy upatrywali w nas faworytów do złota, a jednak skończyliśmy na czwartym miejscu, medal przegrywając o ułamki sekundy. W Pekinie odczuliśmy to szczególnie mocno tuż przed finałem, stąd nasze psychiczne samopoczucie było takie sobie. Jak sobie z tym poradziliśmy? Wydaje mi się, że tylko i wyłącznie dzięki doświadczeniu i umiejętności odnajdywania się w ekstremalnych sytuacjach. "Napędzaliśmy" się nawzajem, mobilizowaliśmy, przekonywaliśmy, że musimy dać radę. Nie wiem, co sądzą moi koledzy, powiem tylko za siebie: gdybyśmy uplasowali się na czwartym miejscu, byłbym nikim. Serio. Ten medal był marzeniem, celem, któremu poświęciłem swoją karierę. Przed finałem serce biło jak nigdy? - Tak i taki stan trwał dwie godziny. A z brzegu wszystko wyglądało łatwo, miło i przyjemnie. Wsiadaliście do łódki i w każdym wyścigu pokazywaliście rywalom miejsce w szyku jak nauczyciele uczniom. - Ha, ha, fajna ta perspektywa. Ale przyznam, że finał był na pewno jednym z najlepszych biegów w naszej karierze. Przyjemnie było wiosłować, wszystko wychodziło nam lekko i płynnie, a przy okazji czuliśmy, że mamy jeszcze jakieś rezerwy i gdyby zaistniała taka potrzeba - mogliśmy podkręcić tempo. Z drugiej strony mam świadomość, że zawodnik bardzo dobrze przygotowany i płynący z przodu zawsze twierdzi, iż robił to na pół gwizdka, zatem czy tak było faktycznie - na sto procent nie wiem. Co ciekawe, odczucia po półfinale mieliśmy zgoła odmienne. Po Atenach był Pan blisko zakończenia sportowej kariery, po Pekinie sięgnął Pan szczytu. Nieprzewidywalny i ciekawy jest ten żywot sportowca. - I okrutny. Jak to w życiu: raz na wozie, raz pod wozem. Na szczęście tym razem to my możemy triumfować. Podnieśliśmy się po Atenach, gdzie zaliczyliśmy bolesny upadek - nie tyle sportowy, bo przecież czwarte miejsce nie było wcale złe, ale psychiczny. Gdyby cztery lata temu ktoś do mnie powiedział: "Słuchaj Marek, spróbujemy, jakoś dociągniemy do Pekinu" - na pewno bym się na to nie zgodził. Zbyt wiele spraw musiało się zmienić, by marzenia o wyjeździe na kolejne igrzyska mogły się urzeczywistnić. Zbudowaliśmy jednak osadę, w której wszystkie tryby funkcjonują jak trzeba. Dzięki temu na zgrupowania przyjeżdżamy z przyjemnością, łatwiej znosimy 200 dni w roku poza domem, trenujemy ciężko, ale też nikt na reżim nie narzeka, bo wiemy, że to jedyna słuszna droga. Patrząc z perspektywy Aten, to te cztery lata wydają się być szalenie długim okresem. Z perspektywy Pekinu minęły jak dwa miesiące. Gdzie tkwi klucz do tego sukcesu? Nie tylko zresztą tego, bo przecież jesteście też trzykrotnymi mistrzami świata! - W konsekwencji, umiejętności postawienia na swoim, bardzo minimalnych kompromisach, jeśli chodzi o styl wiosłowania i podejście do treningów. Cztery lata temu musiałem pójść na duże kompromisy, teraz w ogóle nie byłem zmuszony, by odpuszczać. Minimalnie nawet. Na łódce panuje dyktatura, demokracja - w pełnym tego słowa znaczeniu - jest na lądzie. Wszyscy taki stan akceptujemy. Trudno było zdobyć zaufanie kolegów, by nie wątpili, że "szef" zawsze ma rację? - Adam był pierwszy, on w stu procentach mi wierzy, a zaufanie szlakowego to podstawa. Reszta musi się podporządkować (śmiech). Oczywiście cały ten proces to trudna sztuka i musi potrwać. Jeśli chcesz, by kolega cię słuchał, musisz wymagać od siebie tego samego, co od niego, prezentować ten sam poziom, wykonywać te same zadania i nie marudzić, nawet jeśli czujesz, że jest ciężko i że nie dasz rady. Nie ma wyjścia - musisz dać. Inna sprawa, że ten rytm, który jest wpojony zawodnikom, też reżim, który jest na wodzie, zdaje egzamin tylko wtedy, gdy owocuje wynikami. Gdybyśmy na regatach przypływali na szóstym miejscu, pewnie tego zaufania w takim zakresie by nie było. A skoro wygrywamy, to człowiek myśli - ten ktoś, kto tak dużo mówi, musi mieć sporo racji, zatem będę go słuchał. Co było dla Was największą przeszkodą od roku 2005 - czyli pierwszego dla osady w jej obecnym składzie? - Sam skład, ustalony zresztą drogą naturalnej selekcji. Nie wszyscy byli do niego przekonani, musieliśmy dokonywać rzeczy niezwykłych, aby móc razem startować. Gdyby się nam nie powiodło, zapewne i mnie, i trenerowi kadry Aleksandrowi Wojciechowskiemu podziękowano by za współpracę. W 2006 roku emocje opadły i niezbyt przychylne nam osoby machnęły ręką i powiedziały: trudno, niech sobie pływają (śmiech). Od razu jednak zaznaczę, że nam do śmiechu nie było. Polska nie jest sportową potęgą, zawodników dominujących, i to przez lata, w swej dyscyplinie możemy policzyć na palcach. Wy jesteście niepokonani na najważniejszych imprezach od 2005 roku i chyba możecie czuć z tego powodu wyjątkową satysfakcję. - Odpowiem nieco przewrotnie: nie jesteśmy rozchwytywani, w mediach pojawiamy się rzadko, nie dostajemy codziennie dziesięciu e-maili z propozycją kontraktu reklamowego. Nie czujemy się gwiazdami. Tak naprawdę to ludzie są raczej zdziwieni, że my czwarty rok wygrywamy najważniejsze zawody. Często spotykamy się ze stwierdzeniami typu: "jak to możliwe, że was przez te cztery lata nigdzie nie pokazywano?", a najlepiej, jak takie pytanie zadaje dziennikarz telewizyjny. I co ja mam wtedy powiedzieć? Bo nas nie pokazujecie! I tyle. My ze swojej strony robimy, co możemy, reszta należy już do innych. Czuje się Pan sportowcem spełnionym? - Tak, w pewnym sensie tak. Ale wciąż mam ambicje i cele do zdobycia. Na przykład w Londynie? - Tak. Chcemy pojechać na kolejne igrzyska, a skoro już mamy takie plany, to tylko po to, by na nich wygrać. Czyli czekają Was i nas kolejne cztery lata spektakularnych zwycięstw i sukcesów? - To może by była przesada, ale... co tam, niech będzie. Dziękuję za rozmowę. Piotr Skrobisz "Nasz Dziennik" 2008-09-23

Autor: wa