Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Trzeba wierzyć do końca

Treść

Rozmowa z Katarzyną Woźniak, brązową medalistką olimpijską w łyżwiarskim wyścigu drużynowym
Przyzwyczaiła się już Pani do tytułu medalistki olimpijskiej?
- Szczerze? Chyba jeszcze nie, od zakończenia igrzysk minęło niewiele czasu, wspomnienia wciąż są świeże. Cała ta historia z Vancouver jest tak niewiarygodna, że chwilami wciąż nie mogę w nią uwierzyć. Ale też cudowna, spełniłyśmy swoje marzenia, a nawet osiągnęłyśmy coś więcej.
Gdyby przed wylotem do Kanady ktoś powiedział, że wróci Pani z brązowym krążkiem na szyi...
- ...to bym się roześmiała. Choć w sporcie nigdy nie można mówić nigdy, żadna z nas podobnego sukcesu się nie spodziewała. Owszem, wiedziałyśmy, że jesteśmy mocne i stać nas na niezły wynik, miejsce w okolicy szóstego, ale podium wydawało się czymś nierealnym. Z drugiej strony nasz medal nie był cudem, jak wielu twierdziło i twierdzi nadal. My naprawdę uczciwie i mocno na niego zapracowałyśmy, poświęciłyśmy kawałek życia.
"Niemożliwe nie istnieje" - takim napisem kibice witali Panie na Okęciu i chyba był on najtrafniejszym podsumowaniem olimpijskiego występu.
- Spodobał się nam (śmiech). Mam nadzieję, że dobiegając do podium, obudziłyśmy w sobie i innych wiarę, że można zwyciężyć, nawet gdy nic nie wskazuje na pozytywny obrót spraw. Wcześniej w Vancouver przez prawie dwa tygodnie płakałam. Nie szło nam, osiągałyśmy wyniki dalekie od oczekiwanych, także przez nas same. I tu nagle w ostatnim starcie wywalczyłyśmy medal, niesamowite.
Dlaczego dla polskich panczenistów te igrzyska były pasmem tak skrajnych emocji? Starty indywidualne kończyły się źle, nawet bardzo źle, i kiedy już niemal wszyscy uznali, że lepiej być nie może, stanęły Panie na podium.
- Dużo nad tym myślałyśmy, bo faktycznie przeżywałyśmy niesamowitą huśtawkę nastrojów. Wydaje mi się, że nie można winy zrzucić na formę, bo przygotowane byłyśmy dobrze - naprawdę. Potwierdzały to choćby ostatnie sprawdziany przed olimpiadą. Nie potrafiłyśmy sobie jednak poradzić z presją, olimpiada nas troszkę przerosła. Łyżwiarstwo szybkie nie jest w Polsce zbyt popularnym sportem, przynajmniej jeśli chodzi o zainteresowanie mediów. Na zawody przychodzi kilku dziennikarzy, w telewizji czy gazetach poświęca się mu małe notki. Tymczasem nagle znalazłyśmy się w centrum, wszyscy chcieli z nami rozmawiać, pytać o szanse i nadzieje. To nas lekko przeraziło, zestresowało, bo chciałyśmy koniecznie odpowiedzieć dobrymi wynikami. A często im bardziej człowiek czegoś pragnie, tym mniej mu się udaje - i tak było w naszym przypadku. Gdy stawałam na starcie, czułam się sparaliżowana, nie potrafiłam się wyluzować, nogi miałam jak z drewna i stąd brały się takie, a nie inne wyniki. Nogi chciały, głowa nie pozwalała.
I nagle, w ostatnim starcie, sięgnęły Panie po medal. Historia jak z dobrej bajki?
- W biegu drużynowym zawsze byłyśmy dobre, walczyłyśmy z najlepszymi. Nie miałyśmy nic do stracenia, niewielu na nas liczyło, a zatem nie odczuwałyśmy żadnej presji. Przed startem powiedziałyśmy sobie, że mamy pojechać tak, jak umiemy, że wszystko zdarzyć się może. Faworytkami były Kanadyjki, Rosjanki, Holenderki, one musiały się bronić, my mogłyśmy atakować. I gdy w pierwszym biegu pokonałyśmy Rosjanki, uwierzyłyśmy, że możemy jeszcze zakończyć igrzyska z podniesioną głową.
I potem zaimponowały Panie, zarówno w półfinale, jak i finale jadąc swoje, rozważnie, bardzo pewnie. Skąd wziął się ten spokój, skoro wcześniej presja tak paraliżowała?
- Może to specyfika zawodów drużynowych, w których nie jedziemy tylko dla siebie, ale i koleżanek, jesteśmy za siebie nawzajem odpowiedzialne? Poza tym trenerzy opracowali świetną taktykę, my ją tylko realizowałyśmy. Miałyśmy jeździć równo i razem, metę osiągać obok siebie, by żadna nie odstawała i nie zostawała z tyłu. To się udawało, zadecydowało o wyniku. Jesteśmy bardzo zgrane, wszystkie biegi wyszły nam niemal perfekcyjnie, nie popełniłyśmy praktycznie żadnego błędu. A przy okazji nie zabrakło nam wiary, która w decydujących momentach dodała sił.
Mówi Pani: jesteśmy bardzo zgrane - jak długo trwało wzajemne docieranie się, bo przecież nie jeździcie razem od wczoraj?
- No tak, byłoby to nierealne. Przygotowujemy się w tym składzie od dłuższego już czasu, ja dołączyłam do dziewczyn dwa lata temu i stworzyłyśmy naprawdę fajny, dobrze rozumiejący się zespół. Wychodzimy na start z myślą, że musimy dać wszystko dla drugiej, nie tylko dla siebie, i to pomaga.
Jak wyglądała Pani droga do olimpijskiego podium?
- Na łyżwach zaczęłam jeździć 12 lat temu. Tata zachęcał mnie i moją siostrę, żebyśmy spróbowały, zaprowadził nas na organizowane w Warszawie "łyżwiarskie czwartki" i... zostałam. Najpierw była to dla mnie zabawa, dobra forma spędzania wolnego czasu, ale gdy pojawiły się pierwsze sukcesy, uznałam, że sport może stać się moją przyszłością, zawodem.
W Polsce dość karkołomnym, zważywszy na bazę.
- Niestety. Na tor kryty czekamy długie lata, nie wiem, czy kiedykolwiek się doczekamy. Nie chodzi nawet o nas, reprezentantów, jakoś sobie radzimy, wyjeżdżając na zgrupowania za granicę, najczęściej do Berlina. Chodzi o dzieci i młodzież, którzy chcą zacząć trenować, a nie mają gdzie. Mamy cztery obiekty otwarte: w Warszawie, Tomaszowie i Sanoku oraz najnowocześniejszy z nich w Zakopanem. Tyle że gdy jest ostry mróz, wieje silny wiatr albo pada śnieg, nie sposób na nich pracować. Bez krytego toru dyscyplina nie ma prawa się rozwijać, taka jest smutna prawda.
Olimpijski medal pewnie dodał skrzydeł, ale wcześniej nie miała Pani ochoty odłożyć łyżew na półkę i powiedzieć "pas"? Domyślam się, że ciągłe wyjazdy za granicę, bo tylko tam można znaleźć odpowiednie warunki do pracy, nie są czynnikiem mobilizującym i specjalnie zachęcającym?
- Nie są. Rocznie na zgrupowaniach spędzamy około 270 dni, z czego 200 poza krajem. To wielkie wyrzeczenie. Dziennie trenujemy 5-6 godzin, sport ustawia kalendarz, całe życie. Bywało ciężko, ale zawsze miałam wsparcie w rodzinie i najbliższych. Oni mnie podtrzymywali i nie pozwalali się poddać. Olimpijski medal, jak pan to ujął, dodał mi skrzydeł, sił, zmotywował do jeszcze cięższej pracy i pokazał, że chcieć to móc. Nie żałuję żadnego wyrzeczenia, żadnej chwili poświęconej na łyżwiarstwo. Kocham to, co robię, a po Vancouver ta miłość jest jeszcze większa (śmiech).
Dlaczego?
- Bo umożliwia mi realizację marzeń. A przy okazji myślę, że łyżwiarstwo jest bardzo sprawiedliwym i wymiernym sportem. Nie ma w nim miejsca na przypadek, bez uczciwej pracy i wielkiego wysiłku niczego się nie osiągnie. Trzeba się poświęcić i to mi odpowiada.
Zakończyła już Pani sezon, czas na zasłużone wakacje?
- Na razie mam okres roztrenowania, czyli bieganie, basen, ogólnorozwojówkę. Do kolejnego sezonu zacznę przygotowania około połowy kwietnia, a jest nad czym pracować. Olimpijski medal to radość, ale i odpowiedzialność.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Katarzyna Woźniak na 21 lat, trenuje w klubie WTŁ Stegny Warszawa. Przed olimpiadą jej największym sukcesem był brązowy medal wielobojowych mistrzostw świata juniorów (wcześniej podobny sukces osiągnęła tylko Erwina Ryś-Ferens). Uważana jest za najbardziej utalentowaną i perspektywiczną polską panczenistkę.
Nasz Dziennik 2010-03-11

Autor: jc