Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Z pozdrowieniami dla Ojca Augustynka

Treść

Z Nowego Sącza wyjechał w roku 1992, zatem niedługo po zdegradowaniu Sandecji z drugiej ligi. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że stać go na występy w klasie wyższej, niż tylko trzecia liga. Sądząc po tym, co spotkało go później na piłkarskiej drodze, z pewnością nie przecenił swych możliwości.

Nieopierzonemu młokosowi zamarzyła się bramkarska kariera. Choćby taka, jaka stała się udziałem innego sądeczanina, nieomal rówieśnika - Aleksandra Kłaka, mogącego poszczycić się srebrnym medalem olimpijskim. Dzisiaj może o sobie powiedzieć, że stał się futbolistą z bogatą przeszłością zawodniczą, statecznym człowiekiem, przykładnym mężem i ojcem.

x x x

Początki futbolowej przygody Artura Sejuda - bo właśnie o nim rozpoczynamy tę opowieść - nie odbiegały od pierwszych sportowych kroków innych, znanych później zawodników.

- Jestem wychowankiem LKS Zawada, z której w wieku 13 lat trafiłem do Sandecji - opowiada Artur. - Licząc szesnaście wiosen zadebiutowałem w II lidze. Pierwszy bramkarz Tadziu Kantor złapał kontuzję i musiałem go zastąpić. Nogi się pode mną trzęsły, ale w meczu z Włókniarzem Pabianice nie puściłem bramki i zremisowaliśmy na stadionie przy ul. Kilińskiego 0-0. Powoływany już wówczas byłem do reprezentacji Polski juniorów. Tworzyliśmy świetną ekipę: Tomek Wałdoch, Dariusz Szubert, Krzysiek Bukalski. Ja byłem pierwszym bramkarzem. Potem przytrafił mi się jednak grzech młodości, do którego nie chcę już wracać i moja reprezentacyjna kariera się skończyła. Na kilkanaście miesięcy zapomniałem o międzynarodowych arenach, koncentrując swą sportową aktywność na występach w Sandecji.

x x x

Kiedy ówczesny KKS po raz wtóry w swej historii spadł z drugiej ligi, Sejud postanowił jednak zmienić barwy klubowe. Przeniósł się do walczących o ekstraklasę krośnieńskich Karpat. Trafił do nich za namową pochodzącego z Nowego Sącza biznesmena Andrzeja Zarębskiego. Do dzisiaj, mimo ciążącej na tym człowieku dość mętnie prowadzonej działalności gospodarczej, Sejud nie pozwoli o nim, jako o człowieku, złego słowa powiedzieć. Zdaniem bramkarza, po prostu dbał on o piłkarzy i gdyby nie krach jego firmy, z pewnością Karpaty awansowałyby do pierwszej ligi. A tak drużyna się rozleciała, zaś Artur przeniósł się do Stali Stalowa Wola, z którą wspiął się do ekstraklasy.

Przez trzy lata był w tym klubie podstawowym bramkarzem. Rzec można, że dorobił się niepodważalnej pozycji. Zbierał świetne recenzje, przyglądali mu się bacznie przedstawiciele możniejszych klubów. Większość z nich zniechęcała się niestety jego wzrostem. Nie urósł więcej niż 180 cm, ale przekonuje, że nie parametry winny w decydujący sposób wpływać na ocenę klasy golkipera. Przecież Mowlik czy Kostka byli jeszcze niżsi, a ich udziałem stały się wielkie kariery.

x x x

W końcu trafił przecież do mocnego finansowo klubu - płockiej Petrochemii. Wcześniej zaliczył jeszcze krótką przygodę w Ruchu. Być może osiadłby w Chorzowie na dłużej, ale człowiek, który prowadził wówczas jego interesy, nie dopilnował wszystkich formalności. Czas uciekał, co w przypadku żadnego sportowca nie jest okolicznością sprzyjającą. Sejud podjął więc, w przypływie desperacji, wyzwanie rzucone mu przez działaczy z przemysłowego miasta nad Wisłą. Przeszło trzy sezony zajmował miejsce między słupkami tamtejszego Orlenu. Nadeszły jednak dla niego, jak to w życiu, trudniejsze czasy.

- W 1999 roku w Płocku było trzech mniej więcej równych bramkarzy: Krupski, Szyszko i ja. Zapytałem wprost trenera golkiperów pana Jankowskiego, czy mam sobie szukać innego klubu. Odpowiedział, że powinienem zostać w Płocku. To był pierwszy alarmowy dzwonek, którego nie posłuchałem. Usiadłem na ławie. Zatelefonował do mnie pewnego dnia prezes Krzysztof Dmoszyński, nakazując mi jechać na treningi do Polonii Warszawa. Wiedziałem, że w drużynie tej pewne miejsce ma Liberda i zawahałem się po raz kolejny. Pojawiła się wówczas bardzo konkretna propozycja z Górnika Łęczna. Płocczanie postawili za mnie jednak cenę zaporową, nie do przyjęcia dla ewentualnego kontrahenta. To przesądziło. Przyznam się, że trochę się podłamałem. Spakowałem manatki i mając wciąż ważny kontrakt już z Orlenem (Petrochemia, dzisiejsza Wisła Płock zmieniła w tzw. międzyczasie nazwę - przyp. d. w.), powróciłem z rodziną do Nowego Sącza. W hali Zawady trenowałem indywidualnie, od lipca do grudnia 2001, zatem przez pół roku i czekałem na jakiś sygnał.

x x x

Telefon zadzwonił na początku 2002 r. Z Wrocławia. Pobyt w tym nadodrzańskim grodzie okazał się jednak nieporozumieniem. W Śląsku na testach przebywał przez dwa dni i kiedy tylko się zorientował, że w klubie tym wszystko odbywa się na wariackich papierach, szybko stamtąd wyjechał. Pomyślał, że nie ma co więcej kombinować i po zakończeniu rundy wiosennej powrócił do Płocka. Zaliczył z drużyną trzy obozy, ale znów całą rundę przesiedział na ławce.

- Wówczas wiedziałem już na pewno, że mój czas w Wiśle bezpowrotnie minął - ciągnie Sejud. - W zgrupowaniach uczestniczyłem po to, by trenerom innych zespołów dać do zrozumienia, że jestem przygotowany do gry. Trochę żal mi było tego Płocka, bowiem jako obrońca w klubie tym występował inny sądeczanin - Jurek "Cynio" Wojnecki. Świetny facet, znakomity kolega. Miał ugruntowaną pozycję w drużynie, był niekwestionowanym autorytetem. Dzisiaj, choć nadal mieszka w Płocku, gdzie założył rodzinę, podobnie jak i ja, nie ma żadnego związku z ze swym nie tak przecież dawnym zespołem. Ale wracając do mojej historii, to właściwie pogodziłem się już z myślą, że należy z wolna zacząć przymierzać buty do przysłowiowego kołka, kiedy ni stąd ni zowąd, tak z zaskoczenia, pojawiła się propozycja ze wschodu Polski. Na tyle atrakcyjna, że nie sposób było z niej nie skorzystać.

W istocie rzadko się zdarza, by ta sama osoba pełniła dwie funkcje w różnych klubach. A tak właśnie stało się w przypadku Artura. Ze znakomitym skutkiem strzegł bramki Motoru Lublin - przekonali się o tym boleśnie na własnej skórze piłkarze Sandecji, nie potrafiący pokonać go w kilku trzecioligowych spotkaniach, szkoląc jednocześnie golkiperów w ekstraklasowym Górniku Łęczna. Tak było przez szereg sezonów. Jeszcze jesienią ub. r., kiedy Andrzej Bledzewski, bramkarz nr 1 tego zespołu "wisiał" za czerwoną kartkę, a dwaj rezerwowi złapali kontuzje, prasa spekulowała, że między słupki powróci Artur. Ostatecznie do tego nie doszło, ale już sam fakt, że poważnie rozważana była możliwość wystawienia Sejuda na spotkanie o pierwszoligowe punkty zaświadcza niezbicie, że niewiele musiał stracić ze swej dawnej świetności.

x x x

Zaryzykować więc można stwierdzenie, że swe zawodnicze występy Artur Sejud ma już za sobą. Mieszka dziś sobie wygodnie w Łęcznej, by doglądać postępów bramkarzy drużyny finansowanej przez górniczy kompleks "Bogdanka". Przede wszystkim jest jednak ojcem i mężem, głową rodziny, która stanowi dla niego wartość nadrzędną.

- Małżonka ma na imię Monika i pochodzi z Gorlic - kontynuuje Artur. - Jest absolwentką Liceum Plastycznego i w wolnych chwilach zajmuje się malowaniem abstrakcyjnych obrazów. Lubi futbol, ale kibicem została dopiero po naszym spotkaniu. Syn Daniel ma 8 lat, przygotowuje się właśnie do pierwszej komunii i już przejawia zdolności piłkarskie. Na podwórku jest najlepszy wśród rówieśników. A propos żony, to z jej poznaniem wiąże się dość zabawna historia. Jechałem samochodem z Sącza na trening do Stalowej Woli. W Czchowie na poboczu stała urocza dziewczyna, próbująca złapać "okazję". Na ogół nie zatrzymuję się przy autostopowiczach, ale wówczas jak gdyby piknęło mnie serce. Po drodze do Tarnowa wymieniliśmy telefony. Po bodajże dwóch miesiącach zdzwoniliśmy się, a później wszystko potoczyło się już błyskawicznie. Zauroczenie, miłość, ślub, który wzięliśmy oczywiście w Nowym Sączu. Sakramentalnym węzłem połączył nas w kościele w Zawadzie ojciec Władysław Augustynek, człowiek, dla którego żywiłem bezgraniczny szacunek. Chyba i on darzył mnie sympatią.

x x x

Coraz częściej nadchodzą takie dni, kiedy Sejud wraca wspomnieniami do czasów swej młodości. To z pewnością przypadłość każdego mężczyzny, wkraczającego w wiek, nazwijmy to - średni. U Artura tę nostalgię potęguje fakt, że przychodzi mu żyć z dala od rodzinnego gniazda.

- Bardzo tęsknię za swym miastem, za rodziną, przyjaciółmi, specyficznym klimatem - przyznaje były bramkarz, obecny trener. - Nigdzie w Polsce nie ma takiego. W Zawadzie czeka na mnie wybudowany dom, czekają znajome twarze, te same ulice, stadiony, zakamarki. Ej, aż się serce ściska.

x x x

Zastanawiając się, czy - we własnym mniemaniu - Artur Sejud zrobił karierę, do której predystynował go dany przez Boga talent, odpowiada:

- Nie, wciąż pozostaje spory niedosyt. Zmarnowałem kilka lat. Trochę przez własną niefrasobliwość, trochę przez brak stanowczości, trochę przez niefart. Za długo pozostawałem w Orlenie. W Motorze czy Górniku było już zbyt późno na postępy, na udowadnianie swej wartości. To zakrawałoby trochę na porywanie się z motyką na słońce. Niemniej są z pewnością chłopcy, którym marzy się podobna do mojej przygoda z piłką. Nie mam więc przesadnych powodów do narzekania.

x x x

Zapytany, kogo chciałby pozdrowić w Nowym Sączu, Artur Sejud bez wahania mówi:

- Gdyby żył, to z pewnością księdza Augustynka. Raz jeszcze powtórzę, że była to najwspanialsza postać, jaka w życiu pojawiła się na mojej drodze. Jego pomnik powinien stanąć na stadionie Sandecji. Dobrze choć, że obiekt nosi imię kapłana.

"Dziennik Polski" 2006-02-24

Autor: ab