Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Zakupem uzbrojenia interesowały się podejrzane indywidua

Treść

Z Romualdem Szeremietiewem, byłym wiceministrem obrony narodowej w rządzie Jerzego Buzka, rozmawia Wojciech Wybranowski Niewinny - to wyrok, który usłyszał Pan w piątek po wielu latach śledztwa i procesu w sprawie rzekomej korupcji w MON, o którą oskarżono Pana po publikacji Anny Marszałek i Bertolda Kittela w 2001 roku. Urodzinowy prezent sądu czy raczej ciężko wywalczona sprawiedliwość? - Pół żartem, pół serio rzeczywiście można zauważyć pewną zbieżność między decyzją sądu a moimi urodzinami. Ale smutna musiałaby to być konstatacja, gdyby wyrok w miarę sprawiedliwy - a dlaczego tylko w miarę zaraz powiem - traktować jako prezent sądu. Bo to oznaczałoby, że ze sprawiedliwością w Polsce jest bardzo kiepsko, a standardem w Polsce powinno być, że sądy wydają sprawiedliwe wyroki. Natomiast co do samego wyroku, to mogę powiedzieć tak: w trakcie całego procesu odniosłem bardzo dobre wrażenie, jeżeli chodzi o zachowanie sądu, dociekliwość, to, w jaki sposób pani sędzia Iwona Konopka prowadziła to postępowanie. Widać było, że z dużym kunsztem prawniczym i znacznym zaangażowaniem osobistym prowadziła całą sprawę i po tym, jak doszliśmy do finału, byłem przekonany absolutnie, że usłyszę wyrok uniewinniający. Wszystko na to wskazywało w trakcie postępowania dowodowego. Materiały dowodowe, które przedstawiła prokuratura, w żadnej mierze nie potwierdzały zarzutów. Ale wyrok, jak Pan wspomniał, tylko w części jest satysfakcjonujący... - Tak. Byłem bardzo zaskoczony, kiedy usłyszałem, że owszem - jestem oczywiście niewinny, ale mam zapłacić trzy tysiące złotych grzywny za to, że udostępniłem cztery dokumenty niejawne panu Zbigniewowi Farmusowi. Będę się oczywiście od tego odwoływał i mam nadzieję, że w drugiej instancji zostanę uniewinniony całkowicie. Po ogłoszeniu wyroku mówił Pan, że wie, kto może stać za całą prowokacją, ale nie poda Pan publicznie nazwisk, a osoby odpowiedzialne za całą sprawę wiedzą, jak należałoby honorowo zachować się w takiej sytuacji. Wśród osób najbardziej zainteresowanych "utrąceniem" Pana obserwatorzy wymieniają Bronisława Komorowskiego i płk. Kazimierz Mochola, który dowodził operacją wobec Farmusa... - Pułkownik Mochol i o mało co generał. Pan pułkownik był zastępcą szefa WSI i rzeczywiście to właśnie on nadzorował postępowanie wymierzone w moją osobę. Kiedy zatrzymano Zbigniewa Farmusa, to wtedy ówczesny minister obrony pan Bronisław Komorowski wystąpił z wnioskiem do prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego o awansowanie Kazimierza Mochola na stanowisko generała brygady Wojska Polskiego. Mochol miał być też, jak chciał Komorowski, nowym szefem WSI. Kwaśniewski wstrzymał tę nominację... - Rzeczywiście, prezydent nie zgodził się na taką nominację. Z informacji, jakie uzyskałem od moich znajomych, wynika, że Kwaśniewski miał inne plany co do tego, kto po zwycięstwie wyborczym SLD obejmie szefostwo WSI. Czy dzisiaj, już po oczyszczeniu z zarzutów korupcyjnych, może Pan powiedzieć, że stał się Pan ofiarą gry służb specjalnych? - Nie ulega wątpliwości, że w 2001 roku byłem w newralgicznym miejscu, jeżeli chodzi o Ministerstwo Obrony Narodowej. Ode mnie zależały poważne zakupy uzbrojenia. I jak pan redaktor dobrze wie, jeżeli chodzi o zakupy uzbrojenia, to zawsze wokół tego, wokół takich kontraktów kręcą się - powiem tak kolokwialnie - podejrzane indywidua. I sądzę, że tutaj albo istniało przekonanie, że nie będę spolegliwy w decyzjach, albo będę kupował dla polskiego wojska uzbrojenie nie od tych dostawców, od których oni by chcieli. Więc to może być tak, jak pan mówi. Z naszego dziennikarskiego śledztwa wynika jednak, że dla pewnych ludzi związanych z kierownictwem MON i jednocześnie specsłużbami stał się Pan niewygodny, ponieważ pozyskał Pan jako wiceminister informacje o tym, że służby specjalne podsłuchiwały członków sejmowej Komisji Obrony Narodowej. - Nie chciałbym jeszcze o tych spra wach mówić. Jeszcze jest na to trochę za wcześnie. Dziękuję za rozmowę. "Nasz Dziennik" 2008-10-28

Autor: wa